Zbyt dobrze wiedzą oni, że Polacy są już zmęczeni wyrzeczeniami (a ostatni kryzys do nich zmusił), i chcą, by państwo się nimi zaopiekowało. To dlatego lider SLD obiecywał w czwartek podwyższenie rent i emerytur o 200 zł, zagwarantowanie płacy minimalnej na poziomie 10 zł za godzinę oraz walkę z umowami śmieciowymi. To dlatego lider PiS mówił o solidarności społecznej, obiecywał, że państwo będzie inwestować i tworzyć miejsca pracy. I Leszek Miller, i Jarosław Kaczyński chcą, by państwo ulżyło obywatelom – czyli obiecywali obniżenie wieku emerytalnego.

Ale też politycy rządzącej Platformy podsumowujący dziesięciolecie naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mówili o wysiłku Polaków w wytwarzaniu bogactwa. Woleli przypominać o naszej specjalności – wydawaniu pieniędzy, które dostajemy z Brukseli.

Zamiast więc zachęcać obywateli do racjonalnego gospodarowania pieniędzmi, do ciężkiej pracy, słowem do wszystkiego, co kojarzy się nam z kapitalizmem, politycy poszli w drugą stronę. Wolą szukać wrogów, przez których nie możemy się cieszyć dobrobytem, niż zachęcić Polaków do działania lub likwidować bariery krępujące przedsiębiorców.  Znamienne, że obecny na wiecu SLD i OPZZ szef Parlamentu Europejskiego Martin Schultz gromił banki podobnie jak Leszek Miller, a Jarosław Kaczyński zła upatrywał w PO.

W tym wyścigu na obietnice pewnie też nie byłoby nic dziwnego, gdyby odbywał się wyłącznie w kojarzonym z lewicą dniu 1 maja. Kłopot jednak polega na tym, że jest on już dominującą tendencją w polskiej polityce polskiej – i nie tylko w niej. To oczywiście efekt kryzysu, który uderzył w Europę. Sęk jednak w tym, że dziś nikt nie proponuje namysłu nad błędami kapitalizmu czy wolnego rynku. Zamiast tego politycy składają obietnice, za które ktoś kiedyś będzie musiał zapłacić. Albo my, albo nasze dzieci.