I aby je zdobyć, nie tylko nie muszą być właścicielami gruntu ani jego dzierżawcami, ba, nie muszą mieć zgody właściciela ziemi, ale też nie muszą nawet w rzeczywistości jej uprawiać, nie mówiąc już o zbieraniu plonów.
Ot, wjeżdżają na państwowy lub prywatny nieużytek bez wiedzy właściciela. Pozorują rozpoczęcie uprawy, wszystko dokumentują dla agencji płatniczej ?i biorą dopłaty idące w sumie w setki milionów złotych.
A to, że jest to tylko działanie pozorne, bo plonów nie ma, dla nikogo nie ma już znaczenia. Że dla oszustów, to zrozumiałe, ale przez lata procederem nie interesowały się także polskie ani unijne instytucje odpowiedzialne za przyznawanie dotacji.
Cała sprawa, opisana dziś na łamach „Rzeczpospolitej", pokazuje, jak głęboką patologią dotknięty jest system dopłat bezpośrednich dla rolników i jak karykaturalna jest kontrola wydatkowania dotacji z Unii Europejskiej. Nastawiona na wykrycie mrówki, nie jest ?w stanie dostrzec słonia.
Co paradoksalne, ubiegając się o pieniądze z Unii, chętni muszą spełnić setki formalnych wymagań, często zakrawających na absurd – bo jakie niby ma znaczenie kształt i wielkość koperty, ?w której przesyłane są dokumenty. A jednak trzeba to brać pod uwagę, bo przesyłka niezgodna z unijnymi standardami może oznaczać dyskwalifikację ubiegającego się o wsparcie.