Jeśli wierzyć zapisom ustawy, za pół roku polska służba zdrowia zamieni się w utopię, system rozłoży przed pacjentem czerwony dywan, a kolejki znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pacjenci z podejrzeniem raka będą swobodnie wędrować między gabinetami, oddziałami a pracowniami diagnostycznymi, a tłum „lżej" chorych będzie się przed nimi rozstępował bez szemrania.
Dziewięć tygodni – tyle minister zdrowia daje lekarzom wszystkich specjalności, od stycznia współpracującym jak jeden organizm – na wdrożenie leczenia. I nie jest ważne, że wynik badania cytologicznego może być nieprecyzyjny i trzeba będzie je powtórzyć kosztem dodatkowych dwóch tygodni. Nauka ma się dostosować do polityki. Minister daje jej margines błędu, ale co najwyżej kilkudniowy.
Choć pakiet budził wątpliwości środowisk lekarskich już po marcowej konferencji prasowej ministra Bartosza Arłukowicza i premiera Donalda Tuska, resort pozostawał głuchy na uwagi lekarzy. Rodzinni, na których spoczywać będzie główna odpowiedzialność za wczesne rozpoznanie raka, nie doczekali się nawet maila potwierdzającego, że do ministerstwa dotarły ich uwagi wysłane na etapie konsultacji społecznych.
Patomorfolodzy – kluczowi dla diagnozy i ustalenia dalszego leczenia – usłyszeli, że rozporządzenie o ich specjalizacji może poczekać, podobnie jak wycena ich pracy. „Najpierw przepchniemy pakiet, a inne rzeczy będziemy korygować na bieżąco" – usłyszeli od jednego z ministrów.
Sami onkolodzy, na których „Cancer Planie" resort opierał założenia pakietu onkologicznego, oprotestowali Kartę Pacjenta Onkologicznego, dzienniczek, który ma otwierać chorym z podejrzeniem nowotworu drzwi specjalistów, oddziałów i pracowni. Twierdzą, że KPO stygmatyzuje pacjentów, obciąża ich psychicznie diagnozą, która potwierdzi się tylko u jednego na 15.