Ugrupowanie jeszcze nie powstało, a już przylgnęła do niego niechlubna opinia „partii moskiewskiej".

Nic dziwnego, Piskorski znany jest z obrony działań Kremla wobec Ukrainy, i nie kryje tego, że nowy polityczny byt pod jego przywództwem dążyłby do tego, żeby Polska, pozostając w strukturach Unii Europejskiej, ograniczyła współpracę z USA na rzecz reorientacji ku Rosji i Chinom.

Trudno inicjatywie Piskorskiego wróżyć jednak sukces, i to bynajmniej nie tylko dlatego, że polityk ten próbuje pozyskać środowiska bądź co bądź niszowe. Chodzi o to, że „partia moskiewska" w Polsce nie jest chyba potrzebna samemu Kremlowi. Rosyjska polityka zagraniczna jest bowiem domeną ludzi inteligentnych, a ci zdają sobie sprawę z tego, że w warunkach polskich formacja jawnie stawiająca na sojusz z Moskwą, byłaby ciągle w kręgu podejrzeń.

Dlatego w polu zainteresowania Kremla są nad Wisłą ugrupowania mainstreamowe, które oficjalnie optują za twardym kursem Zachodu wobec Rosji. Wystarczy, że będą one w warstwie propagandowej dużo trąbić o zagrożeniu rosyjskim i konieczności niesienia pomocy Ukrainie, ale w tej sprawie (i nie tylko w tej!) nie kiwną nawet palcem, a Moskwa będzie z nich zadowolona.

Bo Kreml potrafi odnosić korzyści nawet z zadeklarowanych rusofobów. A jeśli tak, to tacy ludzie jak Piskorski w rolach nowych graczy na polskiej scenie politycznej stają się po prostu dla niego zbędni. Przydać mu się oni mogą tylko jako potrzebne mu doraźnie jego tuby propagandowe.