Gdyby bowiem taki pożar wybuchł w XIX wieku, kiedy większość mostów była drewniana, do sprawy można by podejść bez specjalnych emocji. Wtedy np. od rażenia piorunem płonęły kwartały miast i całe wsie, bo chałupy kryte były strzechą.

Żyjemy jednak w czasach wysoko zaawansowanych technologii, a metropolie przeznaczają rzekomo ogromne środki na kwestie bezpieczeństwa. W Warszawie, podobnie jak w innych dużych miastach, mocno rozwinięty jest monitoring – coraz więcej mamy kamer na skrzyżowaniach, skwerach, ważnych budynkach. Okazuje się jednak, że na moście ani pod nim żadnych kamer nie było.

Mamy też rozbudowane służby miejskie. Jak aktywna jest straż miejska w Warszawie, wiedzą chyba wszyscy kierowcy. Tymczasem historia pożaru mostu dowodzi, że ochrona – czy choćby patrolowanie – miejsc krytycznych nie jest dla tych służb zbyt ważna. Choć jednocześnie trudno wymagać od strażników zaangażowania, skoro ich głównym zadaniem jest nabijanie miejskiej kabzy mandatami za złe parkowanie.

Takie podejście jest nie do przyjęcia. Zwłaszcza w czasach, w których żyjemy. W stolicach europejskich krwawe żniwo zbiera terroryzm, na Ukrainie toczy się wojna – wszystko to powoduje, że sprawa ochrony infrastruktury krytycznej musi być priorytetem. Nie może być tak, że pożar mostu wywołany przypuszczalnie przez nieumyślne podpalenie sterty desek, których nie powinno tam w ogóle być, powoduje paraliż wielu firm i instytucji, w tym Ministerstwa Obrony Narodowej, bo uszkodzeniu uległy linie światłowodowe.

To się nie powinno zdarzać. Niech pożar mostu Łazienkowskiego będzie zatem pożyteczną przestrogą.