"Guardian" pisze, że 4 tys. oficerów MI5 - odpowiednika naszej ABW - śledzi 3 tys. osób podejrzewanych o powiązania z islamskim terroryzmem. To oznacza, że na każdego podejrzanego przypada 1,3 oficera. A to oznacza, że podejrzani faktycznie nie są w ogóle pilnowani.
Konkluzja tekstu w "Guardianie" jest prosta - nie jesteśmy w stanie śledzić wszystkich. Dziś problemem nie jest wytyczenie kręgu podejrzanych o sympatię do islamskiego terroryzmu. To ci, którzy często śledzą internetowe strony Al-Kaidy czy Państwa Islamskiego, chodzą na kazania radykalnych mułłów, wreszcie ci, którzy wyjechali do Syrii i Iraku walczyć, a teraz wrócili.
Poza tymi ostatnimi, którzy z podejrzanych naprawdę stanowią zagrożenie? Którzy naprawdę planują ataki, a nie jedynie narzekają na niewiernych przy herbacie? Jak odróżnić gawędziarzy od tych, którzy w piwnicy budują bombę? To jest dziś największy problem policji i tajnych służb w Europie.
Dyrektor rosyjskiej tajnej policji FSB ujawnił kilka dni temu, że w szeregach Państwa Islamskiego walczy dziś 1,7 tys. obywateli tego kraju. Niemieccy politycy w prywatnych rozmowach nie chcą rozmawiać o niczym innym, jak tylko o zagrożeniu islamskim radykalizmem w ich kraju.
Aby skutecznie obserwować podejrzanego 24 godziny na dobę, tajne służby potrzebują kilkunastu osób. Muszą go obserwować, ktoś musi czytać jego emaile i smsy, ktoś musi robić zdjęcia jego rozmówcom. Ktoś musi te zdjęcia porównać, ktoś musi zbierać raporty do kupy, szukać wspólnych śladów, nitek, powiązań.