Czasem ledwie kilkanaście dni chwila potrafi zmienić człowieka nie do poznania.
Tak mówił jeden z liderów PO Jacek Protasiewicz pod koniec sierpnia w telewizji TVN24: —
Platforma nie wstydzi się tego, że Bronisław Komorowski ogłosił referendum po pierwszej turze wyborów prezydenckich. Pan prezydent uznał, że skoro w wyniku I tury ujawniło się prawie 20 proc. poparcie dla Pawła Kukiza, który głosił w zasadzie tylko jeden punkt programowy, czyli JOW, to jedynym wyjściem jest ogłoszenie referendum. Warto pójść na wrześniowe referendum, wziąć udział w głosowaniu i wyrazić swoją opinię.
W niedzielę w tej samej telewizji przewodniczący Protasiewicz uznał, że współodpowiedzialnym za klęskę referendum i jego koszt sięgający ok 100 mln jest prezydent Andrzej Duda. Powód? Nie odwołał referendum zarządzonego przez Bronisława Komorowskiego.
Czy Platforma tego chce czy nie, to referendum idzie na jej konto, jako że to zdominowany przez PO Senat zgodził się na referendalny wniosek prezydenta Komorowskiego. Strach Platformy przed odpowiedzialnością łatwo jednak zrozumieć — partia nie chce być identyfikowaną z tą katastrofą, bo to zaszkodziłoby jej w kampanii przed kluczowymi wyborami parlamentarnymi w przyszłym miesiącu.
Poza politykami PO jest jeszcze jeden ojciec referendum, który się skrywa. To Paweł Kukiz, który początkowo uznawał referendum za swój ogromny sukces, a dziś — parafrazując słowa piosenki swego kolegi Kazika — domaga się zwrotu 100 mln od prezydenta Komorowskiego. Dla siły politycznej Kukiza referendum było jak najbardziej reprezentatywną próbą, bo ci którzy poszli głosować to w dużej mierze jego wyborcy. To by znaczyło, że muzyk w ciągu niespełna czterech miesięcy od wyborów prezydenckich roztrwonił niemal 2/3 swego poparcia.