Obóz władzy zaprezentował Polakom świetnie wyreżyserowany spektakl: ustami prezydenta w patetycznym przemówieniu zachęcał polityków do podania sobie ręki w geście narodowego pojednania, ale drugą ręką zaczął grozić i ganić opozycję – to już przemówienie marszałka seniora. A potem, jak w dowcipie o leśniczym, który przyszedł zrobić porządek i wyrzucił z lasu i Niemców, i partyzantów, przyszedł Jarosław Kaczyński i postawił kropkę nad i.
Andrzej Duda wygłosił pojednawcze słowa, przywitał obecnego w Sejmie poprzednika Aleksandra Kwaśniewskiego, odwoływał się z jednej strony do chrześcijańskich korzeni polskiej państwowości, ale też z drugiej nawiązywał do bogactwa, jakim była w Rzeczypospolitej wielość wyznań – symbolizowana w wystąpieniu głowy państwa różnymi symbolami religijnymi na nagrobkach żołnierzy poległych za polską niepodległość. Dziękował nowo wybranym posłom za to, że prowadząc kampanię, rozmawiali ze zwykłymi Polakami i dzięki temu zachęcili rekordową liczbę obywateli do udziału w głosowaniu. Podnosił też na duchu tych, którym tym razem do Sejmu dostać się nie udało. Cytował Jana Pawła II i rzucił ciepłe słowa pod adresem Tadeusza Mazowieckiego.
Następnie wystąpił marszałek senior Antoni Macierewicz. I nie było już tak miło. Były za to aluzje do Platformy, która chciała likwidacji IPN i CBA. Było potępienie Okrągłego Stołu, a także nierozliczenia PRL. Pojawiło się zagrożenie ideologią gender i atakiem postmarksizmu. Macierewicz powoływał się na konstytucję, wartości chrześcijańskie i wzywał do ostatecznego zerwania ze spuścizną komunizmu.
Po co ta sprzeczność? Otóż to dobrze przemyślane danie. Do elektoratu umiarkowanego sygnał wysłał Andrzej Duda. To on teraz musi walczyć o każdy głos, więc chciał, by symbolem początku jego kampanii wyborczej była wyciągnięta do opozycji dłoń. Duda wie, że w najbliższych wyborach potrzebuje 8–9 milionów głosów, musi więc łowić szerzej niż tylko pośród zadeklarowanych wyborców prawicy. Ale równocześnie obóz władzy wie, że nie można żadnego głosu zmarnować – szczególnie po prawej stronie. A że premier Mateusz Morawiecki również wystąpił tego samego dnia z dość technokratycznym przemówieniem, choć niewolnym od ideologicznego kontekstu, potrzeba było czegoś na drugą nóżkę. Zresztą również konstrukcja nowego rządu jest dość merytokratyczna, rząd będzie się skupiał na budowie – jak deklaruje – polskiej wersji państwa dobrobytu oraz przygotowania gospodarki na kryzys. Gorące przemówienie Macierewicza miało więc być sygnałem dla twardego elektoratu, że PiS o nim nie zapomina.
Ale chyba Macierewicz wykonał zadanie zbyt gorliwie, bo później głos zabrał sam Jarosław Kaczyński i wystąpił w duchu znanym z licznych kampanii wyborczych. Prezes PiS komplementował koncyliacyjne wystąpienia polityków opozycji i postawił nawet tezę o końcu opozycji totalnej, zaprosił do dialogu itp. itd. I tak świetnie przygotowany spektakl dobiegł końca. Politycy obozu rządzącego odegrali swoje role zgodnie z kampanijnymi planami. Pytanie tylko, czy w tych meandrach połapią się jeszcze wyborcy. Bo to dla nich – a nie dla zawodowych analityków polityki – ta gra powinna być czytelna.