Po zawetowaniu przez prezydenta Andrzeja Dudę dwóch kluczowych dla Prawa i Sprawiedliwości ustaw sądowych nic w polskiej polityce nie będzie takie samo.
Prezydent zdecydował się na dramatyczny akt emancypacji wobec macierzystej partii. Symbolicznie odciął pępowinę i nawet jeśli wciąż popiera zręby programu wyborczego PiS, zatrzymał fundowaną przez rządzących brutalną rewolucję w sądownictwie.
Nie chciałbym rozstrzygać, co miało główny wpływ na jego decyzję. Czy bardziej instrumentalne traktowanie jego osoby i urzędu przez dawnych partyjnych kolegów, czy może gigantyczna fala obywatelskiego sprzeciwu, która przewaliła się przez Polskę w ostatnich dniach. Czy przemówiły argumenty polityczne, czy – czego bym nie wykluczał – prawnicze. Macierzyste środowisko zawodowe pana prezydenta w kwestii dewastacji SN było wstrząsająco jednolite.
Ważne motywy można było wyłowić z wystąpienia telewizyjnego prezydenta. Andrzej Duda odwołał się do spokoju społecznego i zgody narodowej Polaków. Tym samym po raz pierwszy zachował się jak arbiter w całym tego słowa znaczeniu w trwającym sporze politycznym i dał szansę na jego złagodzenie. Wylał kubeł zimnej wody na głowy polityków prawicy, ale też wykonał gest w stronę opozycji, licząc na zakończenie wielotysięcznych manifestacji w największych polskich miastach.
Na dodatek, co ma fundamentalne znaczenie dla skłóconych partyjnych elit, publicznie odwołał się do autorytetu jednej z najpiękniejszych postaci opozycji antykomunistycznej, Zofii Romaszewskiej. To jej głos o analogiach między systemem fundowanym przez PiS a Polską Ludową rzeczywiście mógł przekonać prezydenta. Czy zostanie z równą uwagą wysłuchany przez obie strony sporu?