Żydzi na Madagaskar!

8 marca 1968 roku ze swoim kolegą szkolnym Heniem Kiersnowskim wybraliśmy się na występ Grupy Skifflowej No To Co. Do kina Moskwa. Po drodze, na MDM, natknęliśmy się na młodych ludzi skandujących: „Chodźcie z nami!” i coś jeszcze, czego nie zrozumieliśmy. „Dziś Dzień Kobiet” – przypomniał sobie któryś z nas.

Aktualizacja: 24.12.2007 08:32 Publikacja: 23.12.2007 23:45

Żydzi na Madagaskar!

Foto: Rzeczpospolita, MS Marek Szyszko

Koncert był raczej taki sobie, ale nie byliśmy specjalnie wybredni. Chodziliśmy wtedy wszędzie, gdzie tylko dało się usłyszeć dźwięki elektrycznych gitar, nie żałując pieniędzy, mimo świadomości, że wystarczyło do dwudziestu złotych, które kosztował bilet na No To Co, dołożyć złotówkę i już byłoby na wino. Oczywiście, to przez nas preferowane, na etykiecie „patykiem pisanej” mające przystawioną pieczątkę z nadrukiem „Chełm, II zmiana”. Miało ono wyjątkowy, naszym zdaniem, bukiet.

W domu matka powitała mnie słowami: „Dobrze, że jesteś, na mieście coś złego się dzieje”. Niebawem z zajęć na SGGW wróciła siostra, bardzo rozemocjonowana, opowiadając, że na uniwersytecie biją studentów. W moim liceum, na Platynowej – jak w innych szkołach – dyrektor zarządził godzinę policyjną, ustalając ją bodaj na 18. Do tej pory, teoretycznie, mieliśmy nie opuszczać budynku szkolnego. Rzecz jasna, jedni zerwali się wcześniej, inni dołączyli do nich po 18. i spotkaliśmy się 11 marca na Krakowskim Przedmieściu, gdzie lud Warszawy wymieniał argumenty z karzącą ręką ludowej sprawiedliwości. To znaczy myśmy darli się: „Gestapo!”, a oni nas ganiali, wymachując pałami. Na drugi dzień w szkole kolega Dominik Kuta z dumą pokazywał posiniaczone plecy, zyskując natychmiast mołojecką sławę i uznanie starszych uczniów, mających dotąd nas, pierwszaków, w pogardzie.

Co do mnie, z dnia na dzień stałem się miłośnikiem poezji romantycznej, ucząc się na pamięć wiadomych, przez Gomułkę uznanych za antyrosyjskie, fragmentów „Dziadów”. Z Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego wyrzucono mnie w połowie roku 1969. Bardzo tam było ciekawie. A to wpadł do nas redaktor Tepli, to znów redaktor Nowaliński z pogadankami o polityce Izraela, o czeskim rewizjonizmie, o ukrytych sprawcach wydarzeń marcowych czy o syjonizmie. Czym był cały ten syjonizm, nie dowiedziałem się jednak ani od redaktorów, ani od nauczycieli, a ojca pytać nie chciałem, odkąd, moim zdaniem, dał ciała w sprawie piątej kolumny.Zjechała do nas bowiem przyszywana ciotka z Krakowa, która po obiedzie zaczęła męczyć ojca o tę piątą kolumnę. „Powiedz mi, Wacusiu, co to za kolumna?” – pytała. Stary wił się jak wąż, ględził o wojnie domowej w Hiszpanii, by wreszcie wykrztusić, że w naszym przypadku chodzi zapewne o Żydów. „A co oni chcą z Żydami zrobić, Wacusiu?” – dopytywał się ciekawski gość. Ojciec bezradnie rozkładał ręce, postanowiłem więc mu pomóc, wykrzykując: „Jak to co?! Na Madagaskar!” Ojciec pogroził mi pięścią, ja jednak niewzruszony kontynuowałem: „To ciocia nie wie, co robi się z piątym kołem u wozu? Wyrzuca!”

Rodziciel przyglądał mi się odtąd podejrzliwie, a nawet zaczął szperać w moim biurku, gdzie któregoś dnia – to już był styczeń 1969 roku – znalazł gazetę z dużym zdjęciem Jana Palacha na pierwszej stronie i wierszem poświęconym temu studentowi, który w proteście przeciw agresji państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację dokonał samospalenia. Na pytanie, skąd mam to wydawnictwo, flegmatycznie odparłem, że z kiosku. Nie uwierzył, wysłał matkę, by dokonała wizji lokalnej, dopiero gdy przyniosła kolejny numer kierowanego do Polaków na Zaolziu pisma, które nie wiem, jakim cudem kolportowane było również w Warszawie, zamknął się.W mojej klasie proces zwalniania ławek postępował opieszale, w przeciwieństwie do jednej ze starszych klas, której przedstawiciel Wojtek Sobol, paląc pewnego dnia w szkolnej toalecie sporta wyciągniętego z dopiero co otwartego „wagonika wąskotorowego” (sporty w dziesiątkach po 1,50 zł za paczkę cenione były znacznie wyżej od papierosów pakowanych po dwadzieścia sztuk), zakrzyknął: „Jeszcze trochę, a przez tego Gomułę sam zostanę w klasie!”. Niewątpliwie przesadzał, ale sam brałem udział w pożegnaniach koleżanek (tak się złożyło, że były to same dziewczyny) na Dworcu Gdańskim. Bardzo im zazdrościłem, nazwa „Wiedeń” brzmiała wtedy dla mnie bardziej egzotycznie niż dziś „Kuala Lumpur”.

Dyrektor Edward Zajdel wprowadził po marcu zwyczaj cotygodniowych porannych apelów, które w jego zamyśle kończyć się miały chóralnym odśpiewaniem „Ukochanego kraju” bądź – jeszcze lepiej – „Międzynarodówki”, ale że nikt nie chciał śpiewać, odpuścił, ograniczając się do odczytywania komunikatów, jak je nazywaliśmy, „z pola bitwy”. O tym, kogo zawiesił w prawach ucznia, a kogo wyrzucił, jakiej długości włosy są dopuszczalne, a jakiej nie, o tarczach, które mają być przyszywane, a nie „dyndać na agrafce” itp. Zaciągnął też nas któregoś pięknego dnia do kina Bajka na monodram Ryszarda Filipskiego według „Raportu z Monachium” Andrzeja Brychta. W owe czasy sale kinowe, jak widać, służyły do rozmaitych celów.

Szkolną kwintesencją tego, co zaczęło się 8 marca 1968 roku, stała się wieczornica ZMS-owska urządzona jakoś pod jesień. Do szkoły przybyło dwóch weteranów „walki i pracy”, którzy uraczyli nas opowieścią o swych partyzanckich przewagach. Zanim rozpoczęła się regularna potańcówka, zaprezentował się jeszcze w dwóch utworach szkolny zespół beatowy. Z zespołem tym odbyłem kilkanaście prób, wygryzł mnie z niego jednak kolega Jurek Sutowski. Może i był lepszy, ale ja miałem zgryzotę. Koiłem ją za blokiem naprzeciwko szkoły produktami z Chełma rodem. Opowieści „leśnych dziadków” jakoś wytrzymałem, chociaż jeden z nich chwalił się znajomością z generałem Moczarem, kiedy jednak moi koledzy, przyozdobieni koronkowymi żabocikami, zagrali „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, a następnie „Po ten kwiat czerwony”, pamiętny z interpretacji Piotra Janczerskiego i No To Co, pomyślałem, że puszczę pawia – takie to było śliczne. Myślałem zresztą niedługo, bo po kolejnym wypadzie za osiedlowy blok rzeczywiście puściłem. Resztę wydarzeń, które nastąpiły tego dnia, przemilczę. W każdym razie odtąd nienawidziłem Grupy Skifflowej No To Co.

Koncert był raczej taki sobie, ale nie byliśmy specjalnie wybredni. Chodziliśmy wtedy wszędzie, gdzie tylko dało się usłyszeć dźwięki elektrycznych gitar, nie żałując pieniędzy, mimo świadomości, że wystarczyło do dwudziestu złotych, które kosztował bilet na No To Co, dołożyć złotówkę i już byłoby na wino. Oczywiście, to przez nas preferowane, na etykiecie „patykiem pisanej” mające przystawioną pieczątkę z nadrukiem „Chełm, II zmiana”. Miało ono wyjątkowy, naszym zdaniem, bukiet.

Pozostało 91% artykułu
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie