O zarobkach bankierów inwestycyjnych krążą legendy. – W Polsce to nie jest takie eldorado – zastrzega Michał Popiołek, dyrektor Departamentu Finansowania Strukturalnego i Mezzanine (finansowanie przejęć) BRE Banku.
Zarobki najlepszych w branży plasują się tuż poniżej wynagrodzeń prezesów banków. Duży udział mają tu premie za sfinalizowanie transakcji. Są liczone w milionach. Kiedy dopytuję: „złotych czy dolarów”, słyszę: „a co za różnica”. – Często jest to wielokrotność rocznego zarobku – przyznaje Marek Dojnow, partner zarządzający firmy doradczo-inwestycyjnej Fidea.
Z kolei Jacek Lewandowski, założyciel i prezes DM Ipopema, uważa, że zarobki polskich bankierów inwestycyjnych często nie różnią się od tych w londyńskim Citi. Ostrzega tylko przed zachłystywaniem się liczbami. – To zawód wymagający ogromnej cierpliwości – wyjaśnia. Praca nad transakcją może trwać od pięciu miesięcy do ponad roku. A dopiero jej zakończenie daje premię. Sam pracował ostatnio pół roku nad dealem, który nie doszedł do skutku. Powód? „Zmiany otoczenia rynkowego”. Z jaką firmą? Nie zdradzi.
[srodtytul]Na matematykę[/srodtytul]
Jedną z cennych cech bankiera inwestycyjnego jest dyskrecja. – Liczą się też opanowanie wobec ogromnych liczb i umiejętność pracy pod dużą presją – zauważa Marek Dojnow. Nie bez znaczenia jest również umiejętność rozmowy, przełożenia trudnego języka finansowego na prostszy. – Nie jest sztuką przyjść na spotkanie z klientem i rzucić kilka wyrażeń finansowych z angielskiego – zauważa Hubert Huruk, dyrektor Erste Securities Polska. Ważne jest, żeby klient zrozumiał mechanizm transakcji.