Wraz z aktywami po poprzednim systemie odziedziczyliśmy jednak także dług. W roku 1989 zobowiązania Skarbu Państwa wobec wierzycieli zagranicznych wynosiły 42,3 mld dolarów, głównie wobec wierzycieli skupionych w Klubie Paryskim (rządy państw) oraz Londyńskim (wierzyciele prywatni). W pierwszej połowie lat 90. dokonano restrukturyzacji spłat oraz umorzenia części odsetek, ale i tak na koniec 1994 roku zadłużenie wynosiło 42,7 mld ówczesnych dolarów. Ile spośród tych długów udało się dotąd spłacić? Formalnie prawie wszystkie, jednak w sensie ekonomicznym prawie żadnego. Skąd ten paradoks?
Te zobowiązania, które wtedy były do spłaty, już zostały formalnie spłacone, jednak… poprzez emisję innych zobowiązań, głównie długu na rynku zagranicznym. Aby w sensie ekonomicznym mówić o spłacie długu, musiałaby zaistnieć taka sytuacja, abyśmy po odliczeniu wszelkich wydatków budżetu państwa mieli jakąś nadwyżkę, która spłaciłaby choć część długu. Takiej sytuacji jednak nie mieliśmy nigdy od początku transformacji – zawsze był deficyt, zawsze dług narastał, zmienne były jedynie forma tego długu oraz tempo jego przyrostu. Czasami mylne wrażenie zmniejszania się długu było wywoływane wahaniami kursów walutowych (co wpływa na wycenę długu w walutach obcych) – jednak jak dotąd spłata polegała jedynie na zamianie jednego długu na inny.
Gdyby przeliczyć 42,3 mld dolarów z roku 1994 na dolary roku 2010 (przyjmując założenie inwestowania ich po średniej w danym roku stawce trzymiesięcznego LIBOR w dolarach amerykańskich), otrzymalibyśmy około 75,8 mld USD, czyli po kursie z końca 2010 roku równowartość ok. 225 mld zł. Innymi słowy, z grubsza wartość dotychczas sprywatyzowanego majątku zbliżona była do sumy odziedziczonego zadłużenia. Problem jednak polega na tym, że aktywa sprzedano w ramach prywatyzacji, a wpływy z nich skonsumowano. Długu jednak nie spłacono, a jedynie rolowano (ponosząc po drodze koszty odsetek), dokładając do tego nowy dług, generowany systematycznie w finansach publicznych, niezależnie od tego, czy mamy wzrost gospodarczy czy recesję.
[srodtytul]Liczniki kręcą się szybciej[/srodtytul]
Spójrzmy na łączną skalę tego zadłużenia. Ostatnie oficjalne dane Ministerstwa Finansów mówią o zadłużeniu sektora finansów publicznych na poziomie 746,1 mld zł na koniec września 2010 roku. Biorąc pod uwagę, że z tej kwoty równowartość ok. 225 mld zł to dług „odziedziczony”, pozostałe ok. 521 mld zł to dług netto zaciągnięty w ostatnim 20-leciu. Innymi słowy, od początku transformacji do długu odziedziczonego po poprzednim systemie dołożono kolejne ponad 500 mld zł, mimo że w międzyczasie skonsumowano większość aktywów odziedziczonych po poprzednim systemie.
Na koniec 2010 roku zadłużenie wyniesie grubo ponad 750 mld zł, na horyzoncie nie widać zaś żadnych oznak tego, aby przyrost długu miał zahamować. Wręcz przeciwnie, planuje się dalszy wzrost zadłużenia, jedynym ograniczeniem zaś wydaje się ustawowy limit 55 proc. PKB dotyczący kategorii państwowego długu publicznego (zbliżony, choć nie tożsamy z długiem sektora finansów publicznych). Do obliczeń limitu zadłużenia używa się nominalnego PKB, na który składają się wzrost realny oraz inflacja. To powoduje, że ten limit 55 proc. z roku na rok się podnosi – dominujący obecnie styl myślenia stara się jedynie o to, aby tempo wzrostu długu utrzymywać poniżej tej coraz wyżej zawieszonej poprzeczki. W ciągu kilku lat oznacza to dalszy istotny wzrost zadłużenia. Opublikowany w sierpniu 2010 roku dokument rządowy: wieloletni plan finansowy zakłada wzrost państwowego długu publicznego o kolejne ponad 180 mld zł od końca 2010 do końca 2013 roku.