Rz: W „Michaelu Claytonie”, który wchodzi dziś na polskie ekrany zagrała pani prawniczkę na usługach korporacji. Pani bohaterka bardziej przypomina żołnierza w cywilu niż niezależnie myślącego człowieka. Musi jej chyba pani nie lubić?
Tilda Swinton: A kto powiedział, że aktor ma lubić postacie, w które się wciela? To prawda, Karen Crowder jest mi kompletnie obca. Nie chciałabym być taką kobietą i mam nadzieję, że nigdy — jak ona — nie uzależnię się ani od poczucia własnej siły, ani od żadnego systemu. Nie znam zresztą świata, w którym ona żyje. Kiedy przyjęłam rolę w „Michaelu Claytonie”, spędziłam sporo czasu, wałęsając się po Manhattanie i wchodząc tam do banków i biur. Tylko po to, żeby obserwować kobiety z obowiązkowymi, śnieżnobiałymi kołnierzykami bluzek wyłożonymi na klapy marynarek. Chłodne, rzeczowe, z uśmiechem przyklejonym do twarzy i wystudiowanym sposobem poruszania się i wyrażania.
Lubi pani grać antypatyczne, trudne do polubienia postacie?
Lubię, bo myślę, że bywają bardziej interesujące niż lukrowane lalki. Zresztą w każdym można znaleźć przynajmniej jedną cechę, jedną rysę w monolicie, którą da się polubić. A to, czego w swoim bohaterze nie akceptuję, staram się zrozumieć.
„Michael Clayton” jest filmem o ludziach w szponach wielkich korporacji i uzależnieniu człowieka. Ale czy zawód aktorski też w pewien sposób nie uzależnia?