Kopiuję życie i nadaję mu nowy sens

Dotąd, jako aktorka związana głównie z teatrem, byłam przyzwyczajona, że ocena mojej pracy pojawia się natychmiast – oklaski po spektaklu są albo ich nie ma. To, co się dzieje wokół „Rezerwatu”, zadziwia mnie swoją dynamiką do dziś - mówi Sonia Bohosiewicz

Publikacja: 17.01.2008 19:40

Kopiuję życie i nadaję mu nowy sens

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Czekałam na swój czas, na swoich reżyserów, dojrzewałam. Nie zawsze było to łatwe. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale traktuję swój zawód jak misję, rodzaj artystycznego powołania

Pasmo sukcesów, deszcz nagród, a do tego opinia „aktorskiego odkrycia roku”. Nie przewróciło się pani w głowie?

Codziennie powtarzam sobie: tylko się do tego nie przyzwyczajaj! Mam świadomość, że to, co się dzieje wokół mnie, nie potrwa wiecznie. Myślę, że znam rynek i jego mechanizmy. Traktuję to całe zamieszanie jako szansę — otrzymałam ją i mam zamiar przekonać widzów, że rzeczywiście na te wszystkie wyróżnienia zasługuję.

Zachowuje pani zimną krew...

Tak. Nie jestem debiutantką. Tej szalonej radości towarzyszy bowiem świadomość, że dopiero teraz czeka mnie wielka praca.

Czy miała pani jakieś przeczucia podczas realizacji „Rezerwatu”? Spodziewała się przełomu w karierze?

Nie! Zupełnie nie! Przyznam się, że postać Hanki B. pożegnałam właściwie półtora roku temu, po zakończeniu zdjęć. To chyba naturalny mechanizm. Znacznie dłużej obcował z nią Łukasz Palkowski, który przez kilka miesięcy pracował nad montażem. Ja zdążyłam zaangażować się w nowe projekty, nowe role. I nagle ten wybuch zainteresowania filmem i moją postacią, prestiżowe nagrody, tyle serdecznych słów. To było naprawdę niezwykłe, zupełnie nowe. Dotychczas, jako aktorka związana głównie z teatrem, byłam przyzwyczajona, że ocena mojej pracy pojawia się natychmiast — oklaski po spektaklu są, albo ich nie ma. To, co dzieje się wokół „Rezerwatu”, zadziwia mnie swoją dynamiką do dziś.

Czy miała pani zaufanie do reżysera? W końcu to był jego debiut.

Budowaliśmy to zaufanie. Poza tym od początku wiedziałam, że w tym scenariuszu tkwi potencjał. Czułam, że warto się zaangażować. Lata współpracy z Rafałem Kmitą wykształciły we mnie nawyk i potrzebę współdecydowania o kształcie spektaklu wraz z reżyserem. Źle się czuję, kiedy ktoś mi rozkazuje, mam własne zdanie i lubię je zamanifestować. Tutaj przytoczyłabym opinię Jana Nowickiego: na planie tylko przez pierwszych kilka dni reżyser wie o postaci więcej niż aktor. Po pięciu dniach postać zdecydowanie należy już do aktora. I pracując nad Hanką B., skorzystałam z tej zasady.

Kreacja była mocna, wyrazista, rozpięta między wulgarnością a delikatnością. Nie obawia się pani, że postać Hanki B. przylgnie teraz do niej, że ciągle będzie pani grywać podobne typy?

Nie. Zresztą zdecydowanie wolę etykietkę kogoś tak wyrazistego jak ona niż jakiejś rozmemłanej blondyny. Nawet Hanka może mieć różne oblicza: od ostrej suki przez postać komediową aż do groteski. Można ją wycieniować na wiele sposobów.

Wielu recenzentów pisze o pani żywiołowości, o niezwykłym temperamencie na scenie. Ale pojawiły się też opinie, że raczej nigdy nie zagra pani postaci cichej i delikatnej, takiego „żyrandola z kryształu”.

To byłoby wyzwanie. Po prostu nikt nie powierzył mi dotąd takiego zadania. Sądzę, że umiałabym odnaleźć w sobie taką wrażliwość, jestem aktorką. Chyba łatwiej osobie z temperamentem zagrać kogoś bez temperamentu niż odwrotnie?

Poszukajmy źródeł tego temperamentu. Pochodzi pani z rodziny o ormiańskich korzeniach. Czy kultywuje pani ormiańską tożsamość?

Mam świadomość swojego pochodzenia i jestem z niego dumna, ale czuję, że należę do swoich czasów. Nie kultywuję tradycji, wschodniej obrzędowości, nie jestem specjalnie sentymentalna. Może w przyszłości sprawy te staną się dla mnie ważniejsze? Wielu Ormian zajmowało się niegdyś kopiowaniem cennych ksiąg. Czasem myślę, że w mojej pracy jest coś z działań takiego starożytnego kopisty — na ekranie czy na scenie odtwarzam, kopiuję życie i nadaję mu zupełnie nowy sens.

Pani kariera filmowa nabrała ostatnio szalonego tempa. Ale chciałabym jeszcze upomnieć się o teatr. Pamiętam doskonały debiut na scenie krakowskiej PWST — główna rola w „Samobójcy” Erdmana nagrodzona na festiwalu w Łodzi. Potem był świetny debiut w Starym Teatrze i kilka lat bez spektakularnych sukcesów. Ostatni sezon spędziła pani w Teatrze im. Słowackiego, grając tytułową rolę w „Elektrze”. Ale dziś nie jest pani związana angażem z żadną sceną.

To nie jest tak do końca mój wybór. Dyrektor Teatru im. Słowackiego po prostu nie przedłużył ze mną umowy. Broń Boże, nie rezygnuję jednak z teatru. Teatr to baza dla aktora, cały jego warsztat. Tylko praktykując w teatrze, można zyskać pewność i nieomylność formy, zbudować pełną i wyrazistą postać. W filmie tylko pozornie jest to prostsze, dość łatwo wyłgać się jakimiś sztuczkami. Dlatego mam nadzieję, że szybko wrócę do teatru, choć raczej już nie na etat.

Mocno podkreśla pani związki z kabaretem Rafała Kmity. Rafał jest zresztą pani życiowym partnerem. A jednak kabaret, choć Kmita robi przecież kabaret z najwyższej półki, wciąż traktowany jest u nas jako gorszy gatunek teatru. Nie ma pani kabaretowych kompleksów?

Nie wstydzę się kabaretu. Kabaret Rafała Kmity to dla mnie jedno z najważniejszych aktorskich doświadczeń. W klimacie przypomina Kabaret Starszych Panów czy filmy Monty Pythona. Kompleksów nie mam, ale niestety coś jest na rzeczy. Wielu reżyserów, widząc mnie w konwencji kabaretowej, bało się powierzać mi poważniejsze role teatralne. Kojarzyłam się z przerysowaną stylistyką kabaretu. Może dlatego tyle lat spędziłam w Starym Teatrze na „ławce rezerwowych”. Choć Krystianowi Lupie jakoś to nie przeszkadzało.

Krystian Lupa, Kazimierz Kutz, Anna Polony to pani teatralni mistrzowie?

Lupa nauczył mnie budowania wewnętrznych monologów, pokazał, jak okiełznać postać na scenie. Dzięki Kutzowi zadebiutowałam, zaufał mi, a prof. Polony wprowadziła mnie w zawód jeszcze w szkole teatralnej. Pracując w Starym Teatrze, uwielbiałam podpatrywać zza kulis Jana Frycza. To aktor absolutny, największy talent w polskim teatrze i filmie. Ale tak naprawdę zawsze chciałam być Ireną Kwiatkowską! To dla mnie ideał aktorki, osoba obdarzona fenomenalną vis comica, mądra i dobra. Spotkałam ją na planie mojego najnowszego filmu. Mam świadomość, że komedia to moje przeznaczenie, choć jest to ogromnie trudny, wymagający precyzji gatunek. Żałuję, że w Polsce realizuje się tak mało dobrych komedii. Kto potrafi dobrze zagrać w komedii, zagra wszystko.

Popatrzmy teraz w przyszłość. Wystąpiła pani właśnie w głośnym już debiucie fabularnym Jacka Bławuta „Jeszcze nie wieczór”.

To było doświadczenie zupełnie inne niż jakakolwiek wcześniejsza praca. Film opowiada o emerytowanych aktorach, którzy chcą stworzyć swoje ostatnie dzieło — inscenizację „Fausta” Goethego. Część zdjęć była realizowana w Domu Aktora Weterana w Skolimowie, część w więzieniu w Toruniu. Bławut jest doświadczonym dokumentalistą i zrealizował ten film jak dokumentalista: kilka kamer pracowało bez przerwy. Na planie było trochę jak w programie „Big Brother” — cały czas na scenie, nieustająco przy podniesionej kurtynie. Miałam zaszczyt pracować z takimi znakomitościami, jak Irena Kwiatkowska, Beata Tyszkiewicz, Jan Nowicki, Danuta Szaflarska. Gram postać Małgorzaty — dziewczyny z kuchni, która w filmowym „Fauście” wystąpi w jednej z głównych ról. To było przedziwne uczucie — filmowa fikcja na dobre mieszała się z prawdziwym życiem. Aktorzy improwizowali, ale i mylili się w tekście naprawdę. Gubiliśmy ciągłość sceny, bo komuś autentycznie wypadła sztuczna szczęka, a ktoś inny musiał niezwłocznie wyjść do toalety. Jak to wśród starszych ludzi. A operator nie przestawał tego filmować. Bardzo jestem ciekawa efektów tej pracy. Niezwykła to lekcja dla aktora!

Tuż po debiucie w Starym Teatrze bardzo kategorycznie stwierdziła pani, że nie interesują jej żadne artystyczne kompromisy — role w reklamach, byle jakich serialach. Życie zweryfikowało te surowe deklaracje?

Nic podobnego, podtrzymuję je. Świadczy o tym zresztą moja droga zawodowa. Zdarzało mi się odrzucać propozycje intratne finansowo, ale mierne artystycznie, bezwartościowe i głupie. Czekałam na swój czas, na swoich reżyserów, dojrzewałam. Nie zawsze było to łatwe. Wiem, że to zabrzmi głupio, ale traktuję swój zawód jak misję, rodzaj artystycznego powołania. Jeśli zabraknie mi odpowiednich propozycji, po prostu zmienię profesję. Będę sprzedawać marchewkę albo... założę zakład fryzjerski!

Tak jak Hanka B., pani bohaterka?

Właśnie. Jestem może staroświecka, ale w pracy liczą się dla mnie wartości, zawodowa uczciwość. I tego przede wszystkim nie chcę zmieniać.

Na razie zmieniła pani miejsce zamieszkania. Kariera w filmie oznacza przeprowadzkę do Warszawy?

No tak... Wydaje mi się, że najwięcej czasu spędzam teraz w pociągu — w słynnym, zwanym tramwajem, pociągu relacji Warszawa — Kraków. Konduktorzy obiecują, że wreszcie przestanie się spóźniać!

Sonia Bohosiewicz w tym tygodniu w serialu „Pierwsza miłość” (Polsat, piątek, godz. 14.00, 18.00, sobota, niedziela, godz. 6.00, poniedziałek – czwartek, godz. 14.00, 18.00)

Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu