RZ: Pana animacja miała przed rokiem światową premierę w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, teraz czeka na europejską. Jak do tego doszło?
Mariusz Wilczyński: Kiedy jechałem z moimi filmami do MoMA, zatrzymałem się w Berlinie. I tam na Festiwalu Polskich Filmów też je prezentowałem. Na pokaz przyszedł Dieter Kosslick, dyrektor Berlinale. Spytał, czy mam coś nowego. Wtedy dałem mu na DVD ukończone właśnie „Kizi Mizi”, które za trzy dni miało premierę w MoMA.
Czy ta przewrotna opowieść o miłości kota i myszy to historia o uczuciu niemożliwym?
Nie. Wykorzystałem w niej bohaterów, którzy często pojawiają się w moich animowanych czołówkach w TVP Kultura. Żałowałem, że żyją tylko efemerycznie w 30-sekundowych miniaturach. Wpadłem więc na pomysł, aby z ich udziałem stworzyć autonomiczną opowieść o samotności. O tym, że nawet jeśli kogoś kochamy i mamy ten niezwykły fart, że sami jesteśmy kochani, to w głębi duszy pozostajemy samotni. Warto jednak dbać o miłość i nie robić głupstw. Aby nie spotkało nas najgorsze, gdy obie strony chcą być ze sobą, ale skrzywdziły się tak bardzo, że to już niemożliwe.
Film ma dedykację. Dla kogo?