– Zdałam sobie sprawę, że dojrzałam już do zrobienia takiego filmu – powiedziała w Berlinie Doris Dorrie. – Jestem matką 18-letniej córki, a jednocześnie córką, która stale nosi w sobie poczucie winy, że niedostatecznie dużo uwagi poświęca swoim rodzicom.
„Cherry Blossoms – Hanami” to właśnie opowieść o rodzicach i dzieciach. Ci pierwsi, mieszkający w małym niemieckim miasteczku, są starzy i naznaczeni zbliżającą się śmiercią. Dzieci mają własne życie: syn i córka w Berlinie, drugi syn w Japonii. Szanują rodzinne więzi, a jednak kontakt z matką i ojcem jest dla nich obowiązkiem niechcianym i uciążliwym. Zajęci własnymi sprawami, nie mają czasu na spłatę długu wobec rodziców. Zresztą oni się nie narzucają.
Pogodzili się z losem. Matka zawsze kochała japoński taniec, ale przeżyła życie jako gospodyni domowa. Teraz wie, jak niewiele życia pozostało mężowi, u którego wykryto złośliwego raka. Ale to ona umrze pierwsza. Nagle. Może ze zmartwienia i skrywanego stresu.
Dopiero wtedy jej mąż odkryje, ile dla niego znaczyła. I wiedząc, że wyrzekła się dla niego własnych pasji, pojedzie do Japonii śladem jej marzeń. Bo „Cherry Blossoms – Hanami” to także film o śmierci. O wielkiej tęsknocie za tymi, którzy odchodzą, o noszeniu ich w sobie. O żalu, że wtedy, gdy byli, zbyt mało im daliśmy. I o pięknej przyjaźni dwóch samotnych, opuszczonych dusz – starego Niemca i japońskiej dziewczynki, która straciła matkę i teraz wierzy, że komunikuje się z nią poprzez taniec.
Dorrie nie boi się wzruszać, gra na najbardziej czułych strunach, bardzo niebezpiecznie zbliża się do granicy sentymentalizmu i kiczu. Ale jej nie przekracza.