W 2003 roku świat obiegły makabryczne zdjęcia amerykańskich żołnierzy pastwiących się nad więźniami. Roześmiane, rozbawione twarze Amerykanów. I Irakijczycy – nadzy, w torbach na głowach, upokorzeni, zmuszani do masturbacji, torturowani, zabijani.
Na ekranie zbliżenia na twarze ludzi, którzy tam, w Abu Ghraib, okazali się bezdusznymi oprawcami. Zwyczajne kobiety: cienie na powiekach, umalowane usta. Chłopaki, które mogłyby serwować hamburgery w McDonaldzie albo na stacji wlewać benzynę do samochodów. Pisali listy pełne tęsknoty do matek, żon, mężów. Tam, w ogarniętym wojną Bagdadzie, czując własną siłę, okazali się bestiami.
Dziś mają za sobą wyroki. Od kilku miesięcy do kilku lat. Większość, oprócz skazanego na dziesięć lat Charlesa Granera, wyszła już z więzienia. Mówią o tamtych dniach, jakby opowiadali o ciekawej wycieczce lub psotach w szkole.
– Takie były rozkazy – twierdzi jeden z nich. – Mieliśmy ich trzymać w ryzach.
– Kazano nam pilnować, żeby nikt z zatrzymanych nie wyszedł na wolność – przyznaje najwyższa rangą generał Janis Karpinski. A przecież miała świadomość, że wielu Irakijczyków, którzy trafiali do Abu Ghraib, to byli ludzie zgarniani z ulicy.