RZ: „Amerykański gangster” Ridleya Scotta, „W dolinie Elah” Paula Haggisa, „Grindhouse” Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, wreszcie „To nie jest kraj dla starych ludzi” Joela i Ethana Coenów. Co się stało, że nagle znalazł się pan w kręgu zainteresowań tak fantastycznych artystów?
Josh Brolin:
Sam nie wiem. To kwestia szczęścia. Przez lata największą satysfakcję sprawiała mi praca w teatrze. Grałem też w filmach – może nawet ciekawych, ale nikt ich nie oglądał. A potem nagle zacząłem dostawać scenariusze od najlepszych reżyserów. Niech mi pani nie każe tego tłumaczyć. W zawodzie aktorskim sukcesy i porażki nie zawsze dają się racjonalnie wytłumaczyć. Natomiast nie ukrywam, że spotkane ze Scottem czy Coenami to wielka przyjemność. Bo oni pracują nie dla pieniędzy, władzy lub sławy, tylko z potrzeby serca. Po prostu lubią opowiadać historie.
Szukając kandydata do roli kowboja, Coenowie zrobili próbne zdjęcia z dziesiątkami aktorów. Czym pan ich podbił?
Nie było lekko. Nie miałem czasu dojechać na przesłuchanie, bo Tarantino i Rodriguez nie wypuścili mnie z planu „Grindhouse”. Ale zrobiło im się mnie żal, więc przebrali mnie za kowboja i nakręcili kawałek, który wysłali Coenom. Niestety, im spodobał się głównie sposób oświetlenia materiału, na mnie nie zwrócili uwagi. Odpadłem. Jednak mój agent namówił ich na spotkanie ze mną. Był delikatny. Nie mówił: on jest najlepszy, tylko prosił: pogadajcie z nim. Ustąpili.