Kiedy dzisiaj się na nią patrzy, trudno zrozumieć, na czym polegała jej siła. Blondynka, ładna, ale o rysach dość pospolitych. Zgrabna, o dużych piersiach i kobiecych kształtach, ale przecież jak na współczesne standardy zbyt pulchna. Niespecjalnie mądra, niezbyt wyemancypowana. A jednak jest w niej to coś. Ta pewność siebie wypływająca ze świadomości swej atrakcyjności, to spojrzenie spod przymrużonych powiek, ten ruch ręki przytrzymującej fruwającą na wietrze sukienkę. Jakaś niepokojąca i przyciągająca obietnica raju dla kogoś, kto potrafi ją zdobyć.
Urodziła się 1 czerwca 1926 r. w Los Angeles. Była nieślubnym dzieckiem Gladys Pearl Baker, montażystki w wytwórni RKO, osoby niezrównoważonej psychicznie, która niemal nie opuszczała szpitali. Norma Jean — bo tak dziewczynka miała na imię — wychowywała się w sierocińcach, czasem w rodzinach zastępczych. Wreszcie trafiła do przyjaciół matki. Sprawiała jednak kłopoty wychowawcze i starsi ludzie, gdy miała 16 lat, wydali ją za mąż za 21-letniego robotnika Jima Dougherty’ego.Niedługo po ślubie usiłowała popełnić samobójstwo, ale ją odratowano. W 1944 r. zaczęła pracować w fabryce broni. Tam odkrył ją wojskowy fotograf, który zrobił jej roznegliżowane, śmiałe zdjęcia. Trafiła do agencji modelek, gdzie przemalowano jej włosy na blond i posłano do szkoły wdzięku. Jej zdjęcia zaczęły się ukazywać na okładkach magazynów. A stąd było już blisko do szkoły talentów 20th Century Fox. I tak narodziła się Marilyn Monroe.
W początkowym hollywoodzkim okresie Marilyn przeszła przez wiele łóżek, a jej filmy nie wróżyły sukcesu. A jednak bomba eksplodowała. W 1953 r. aktorka wystąpiła w trzech wielkich przebojach: „Niagara”, „Mężczyźni wolą blondynki” i „Jak poślubić milionera”. Następny rok przyniósł jej „Rzekę bez powrotu” i „Nie ma jak show”. Swoją pozycję w świecie marzeń przypieczętowała w 1954 r., wychodząc za mąż za ulubieńca Ameryki, baseballistę Joe DiMaggio. Małżeństwo przetrwało tylko dziewięć miesięcy, ale sportowiec pozostał jej przyjacielem do końca życia.
Była sławna, bogata, a jednak niespełniona. Chciała zmienić image seksbomby. Wyjechała do Nowego Jorku, studiowała aktorstwo w słynnej szkole Lee Strasberga, założyła firmę produkcyjną Marilyn Monroe Productions, wspominała o ekranizacji „Braci Karamazow”. Małżeństwo ze sławnym dramaturgiem Arthurem Millerem wprowadziło ją w intelektualne środowiska Ameryki. Ale Hollywood potrzebował Marilyn Monroe takiej, jaką stworzył. I ściągnął ją do siebie z powrotem, oferując złoty kontrakt. Zadziwiła krytyków kreacją w „Przystanku autobusowym”, potem spróbowała swych sił w Anglii, grając w filmie Laurence’a Oliviera „Książę i aktoreczka”, i... wróciła do roli seksbombki Sugar Kowalczyk w „Pół żartem, pół serio” Billy’ego Wildera.
Jednak uczucie rozczarowania potęgowało się. Rozwód z Millerem, tajemnicze romanse z Johnem i Robertem Kennedym, fiasko marzeń o macierzyństwie — wszystko to sprawiało, że Marilyn wpadała w depresje i — jak jej matka — trafiała na psychiatryczne oddziały. Była coraz bardziej kapryśna i niezdyscyplinowana, zawalała pracę. Ale właśnie wtedy zagrała najpiękniejszą rolę. W „Skłóconych z życiem” była dziewczyną, która chce zerwać z drobnomieszczańskim stylem życia i zostać z kowbojem. Jej romantyczny rycerz prerii okazał się jednak łowcą mustangów do psich jatek. Jeszcze raz rozwiane marzenia. Dokładnie wiedziała, jak taką rolę zagrać.