Można się śmiać, wołać, że szwedzki kwartet to obciach i cekiny. Ale niech ktoś spróbuje napisać piosenkę tak dobrą jak te zebrane na ścieżce do filmowej "Mamma Mia!". Fenomen zespołu jest niezrozumiały nawet dla jego członków, a mimo to nie słabnie.
Grupa istniała zaledwie dziesięć lat, a wciąż sprzedaje dwa miliony płyt rocznie. Łącznie rozeszło się ponad 350 mln egzemplarzy (dla porównania – Madonna jest o 100 mln w tyle). Ale nie sprzedaż, lecz wszechobecność Abby każe sądzić, że nawet nasi potomkowie w trzecim pokoleniu obudzeni w środku nocy bezbłędnie odtworzą refren "Dancing Queen". Abba nie znika z żelaznej oferty didżejów, weselnych wodzirejów, radiowęzłów w hipermarketach i salonów fryzjerskich. Nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.
W Australii, gdzie abbomania przybrała na przełomie lat 70. i 80. gigantyczne rozmiary (wprawiające wokalistkę grupy blondynkę Agnethę w paranoję lękową, co wyznała po latach w autobiografii), dziś kultowe wśród nastolatków są filmy "Wesele Muriel" i "Priscilla, królowa pustyni". Czyje utwory słychać w tle?
Panowie, którzy je napisali, mieli co prawda słabość do kosmicznych kostiumów przypominających skrzyżowanie załogi Star Treck z uczestnikami ludowego festynu, ale niech blask srebrnej satyny słuchaczy nie zwiedzie. Benny (ten z brodą) i Björn (wiecznie uśmiechnięty) komponowali na miarę duetu Lennon – McCartney, tyle że w kategorii dance-pop. Może dlatego, że na geniuszach z Liverpoolu się wzorowali.
W ich melodiach i tekstach nie ma nic oczywistego, a mimo to natychmiast wydają się znajome. Fantastyczne stroje były tylko plastyczną ilustracją muzycznej wyobraźni, której nie ograniczał ani obowiązek trzymania się rzeczywistości, ani tak zwanego dobrego smaku.