Zaczęło się od autentycznego ogłoszenia prasowego: "Mężczyzna, którego życie jest zagrożone, pilnie poszukuje kobiety mogącej urodzić jego dziecko". Ten niecodzienny anons zainspirował Marcina Wronę, Grażynę Trelę i Marka Pruchniewskiego do napisania scenariusza.
Zawodowy pięściarz, prosty chłopak żyjący z dnia na dzień, trafia po jednej z walk do szpitala. Tam okazuje się: koniec kariery. I koniec życia. Igor ma przed sobą mało czasu. Nagle zdaje sobie sprawę, że za chwilę nikt nie będzie o nim pamiętał. Chce zostawić po sobie ślad – dziecko. Ale ani powrót do dawnej, skrzywdzonej przez niego dziewczyny, ani próby znalezienia nowej partnerki się nie udają. Proponuje układ młodej Wietnamce pracującej w barze na Stadionie Dziesięciolecia. Ona urodzi jego dziecko, on zapewni jej polskie obywatelstwo.
[srodtytul]Emigranci z Azji [/srodtytul]
Od tej chwili "Moja krew" zamienia się w opowieść o dorastaniu do odpowiedzialności. Bo mimo rozmaitych perturbacji i zwrotów w relacjach z młodą Wietnamką szorstki facet chce kochać. I próbuje zabezpieczyć swojej kobiecie przyszłość. Tak jak umie.
Angielskie kino społeczne z Kenem Loachem na czele porusza ten temat często. Artyści francuscy od dawna pokazują multietniczność swojego społeczeństwa. Niedawno festiwal canneński wygrała "Klasa" Laurenta Canteta, w której nauczyciel musi się zmierzyć ze zbiorowością uczniów mających różne systemy wartości wyniesione z domów o odmiennej tradycji kulturowej. Kino niemieckie odkryło problemy emigrantów głównie dzięki reżyserom tureckiego pochodzenia: Fatih Akin za "Głową w mur" dostał w Berlinie Złotego Niedźwiedzia. W Polsce Wrona jako pierwszy pokazuje na dużym ekranie azjatycką społeczność: próby budowania nowego życia i poniżenie. W jednej ze scen Igor, szukając Yen Ha, trafia do bloku zamieszkanego przez emigrantów. Wspólne klitki, materace na podłodze, jedzenie pichcone na brudnych kuchenkach.