Był 1994 rok. Luc Besson właśnie nakręcił „Leona zawodowca”. Romantyczny thriller o przyjaźni zawodowego zabójcy z dziewczynką okazał się międzynarodowym hitem, potwierdzając, że Besson posiadł wyjątkową umiejętność łączenia hollywoodzkiego stylu i warsztatu z europejską wrażliwością. Na liście najlepszych reżyserów nie było bardziej gorącego nazwiska.
W tym samym czasie swoje wielkie chwile przeżywał John Travolta. Po latach zawodowych upokorzeń i fatalnego doboru filmów, wreszcie trafił w dziesiątkę. W „Pulp Fiction” Quentina Tarantino zgodził się zagrać gangstera Vincenta Vegę. Niemal każdy jego gest, uśmiech lub spojrzenie stały się kultowe. A sposób w jaki tańczył rock and rolla, wywołał gorączkę porównywalną z szałem ery disco, gdy Travolta był gwiazdą musicalu „Grease”.
[srodtytul] Filmy spod jednej sztancy [/srodtytul]
Gdyby w połowie lat 90. Besson uległ namowom Amerykanów i przyjął ofertę pracy za oceanem, a Travolta szukał po „Pulp Fiction” kolejnych wyzwań, być może uwielbiany przez widzów reżyser pracowałby z najpopularniejszym aktorem... Niestety, spotkali się dopiero teraz - z okazji „Pozdrowień z Paryża”.
Besson chwali się w wywiadach, że zawsze odmawia Hollywood. Nie cierpi bowiem systemu, w którym reżyser jest niewolnikiem producenta skazanym na tłoczenie filmów spod jednej sztancy.