Jak każdy wielbiciel fado, jestem wyznawcą Amalii Rodrigues (1920-1999), miłośnikiem jej ciemnego głosu oraz pieśni, w których smutek napina się jak łuk. Nikt nie wykona już „Barco Negro” ani „Alfamy” tak jak ona. Nawet Mariza.
Gdy śpiewała o rozstaniach, tęsknocie i samotności, publiczność jej wierzyła. Wyczuwała prawdę, autentyczne emocje. I nieważne, czy artystka występowała w Portugalii, w paryskiej Olimpii czy nowojorskim Lincoln Center. Dlatego film o Amalii mógłby być wydarzeniem. Stylowym love story z Lizboną w tle. Albo dramatem o genialnej artystce uwikłanej w politykę. W 1974 r., podczas bezkrwawej rewolucji goździków, która obaliła dyktaturę, publiczność witała Amalię gwizdami i okrzykami w rodzaju: „nie ma już twojego Salazara” oraz „faszystka”. Ona się nie ugięła i nie zeszła ze sceny. W lizbońskim Koloseum dała wspaniały koncert.
Z taką biografią postanowił się zmierzyć Carlos Coelho da Silva. I poległ na całej linii. Niestety, „Amalia, królowa fado”, to film opowiedziany chaotycznie i niechlujnie. Co chwila zmieniają się plany czasowe, tak że trudno zorientować się w losach artystki.
Nieznośna maniera, z jaką grają aktorzy, i pretensjonalność dialogów przywołują skojarzenia z jakże popularnym w drugiej połowie lat 80. brazylijskim serialem „Niewolnica Isaura”. Dostrzegam jedną zasadniczą różnicę na plus - tym razem odpowiednik Leoncia nie ma wąsów. Dobre i to.