Weerasethakul to twórca odważny i oryginalny, wcześniej już dwa razy nagrodzony w Cannes i nominowany do weneckiego Złotego Lwa. W Polsce znamy go właściwie tylko z pokazów rewelacyjnej parodii tajskich musicali – „The Adventure of Iron Pussy”.
W jego filmach przewija się tematyka snów, związków z naturą i ludzkiej seksualności. Jedna z sekwencji „Wujka…” w całości poczęła się we śnie reżysera. Inne ważne inspiracje to tajskie kino lat 60. i 70., ludowe opowieści z ich światem duchów i magii oraz własna twórczość.
Dla „Wujka…” warto odrzucić odbiór intelektualny na rzecz emocjonalnego, gdyż zamiast klasycznej akcji mamy w nim raczej nagromadzenie uczuć, nie zdarzeń. Główna oś akcji to ostatnie dni umierającego na chorobę nerek tytułowego bohatera, który wraz ze szwagierką i pielęgniarzem przyjeżdża do swego wiejskiego domu. Tam odwiedzają go duchy zmarłej żony i syna (ten jest porosły sierścią, o wyglądzie Chewbaki z „Gwiezdnych wojen”). Wszyscy wyruszają na nocną wyprawę do dżungli. Świat duchów koegzystuje tu z ludzkim. Wolne tempo pozwala się rozkoszować obrazem i zagadkowymi postaciami.
Film jest z jednej strony buddyjską przypowieścią o karmie i reinkarnacji – umierający Boonmee żałuje nie tylko zamordowania wielu komunistów, lecz także szkodników w swoim gospodarstwie. Z drugiej – opowieścią o kinie. Na ekranie mamy bowiem podane w dwugodzinnej pigułce kilka gatunków, m.in. dramat kostiumowy, dokument, klasyczne kino oraz poprzedniczkę kina, fotografię, w odrębnej sekwencji.
„Wujek Boonmee…” zaskakuje, hipnotyzuje, bawi i wprawia w dobry nastrój. Każdemu pozostawia możliwość własnej interpretacji.