Znakiem rozpoznawczym stylu amerykańskiego reżysera jest jego fascynacja stylistyką i literaturą wiktoriańskiego gotyku oraz malarstwem romantycznym. W świetnym, rozgrywającym się współcześnie „Frankenweenie" – dla dzieci i dorosłych – powrócił do animacji poklatkowej (aby lalka w takim filmie przesunęła się o pół milimetra, potrzeba 12 godzin pracy). A że potrafi przy jej pomocy wyczarować małe arcydzieło, pokazał już wcześniej, siedem lat temu, w „Gnijącej pannie młodej". Ten mężczyzna o duszy dziecka dorastał w kraju, gdzie od każdego oczekuje się przede wszystkim normalności. Kto się wyłamuje, musi się liczyć z niezrozumieniem. Reperkusje poczucia obcości odbijają się echem w każdym obrazie Burtona, również we „Frankenweenie". Stary, mądry profesor Rzykruski, imigrant uczący przedmiotów ścisłych w szkole głównego bohatera Victora Frankensteina, mówi rodzicom chcącym usunąć go z posady, że „boją się tego, czego nie rozumieją, jak pies boi się błyskawicy i baloników". Burtonowi udało się nie tylko obronić swoją inność, ale nawet przebić do czołówki twórców z Hollywood. Na szczęście dla nas, kinomanów, autor „Soku z żuka" i „Edwarda Nożycorękiego" nie przejął się tym, że nieco odstaje od przeciętnych zjadaczy kotletów wołowych uwięzionych w bułce i zachwyca nieskrępowaną potęgą wyobraźni, wciąż karmiącej się dziecięcymi zmorami i koszmarami: „Kiedy jesteś dzieckiem, myślisz, że wszystko jest dziwne właśnie dlatego, że jesteś dzieckiem. Potem dorastasz i orientujesz się, że wszystko naprawdę jest dziwne" – powiada Burton. Dom rodzinny z jednej strony przylegał do cmentarza, na którym Tim często się bawił, a z drugiej do lotniska. Dziwni rodzice zamurowali mu dwa okna w pokoju, zostawiając jedynie szczelinę. Po ukończeniu liceum Burton zdobył stypendium w ufundowanym przez Disneya California Institute of Arts i zdecydował, że zostanie animatorem. Sfrustrowany rysowaniem lisków zaczął cierpieć na hipersomnię. Przełom nastąpił po nakręceniu krótkiego metrażu aktorskiego „Frankenweenie" z udziałem m.in. znanej z głównej roli w „Lśnieniu" Shelley Duvall i małej Sofii Coppoli w 1984 r., który bardzo się spodobał Stephenowi Kingowi. I teraz, po niemal trzech dekadach, ta sama opowieść o chłopcu ciekawym świata i eksperymentującym z żywiołami śmieszy oraz wzrusza nas w kinach. Victor, niczym jego dorosły literacki przodek i tytułowy bohater powieści Mary Shelley, wskrzesza. Ale na mniejszą skalę – swojego ukochanego, potrąconego przez samochód psa Korka. We „Frankenweenie" Burton sięga do przeżyć z dzieciństwa i składa hołd – jakże błyskotliwie, z jakim poczuciem humoru – klasycznym, czarno-białym horrorom. Pokazuje, że miłość jest nie tylko aż po grób, ale czasem i dłużej.
Frankenweenie
reż. Tim Burton
USA 2012