Inny kryzys przeżył po „Austerii”. Był rok 1982. Stan wojenny. Nie umiał się w tym jako artysta odnaleźć. Rzucił się w wir polityki. Należał do partii, w latach 1985 – 1989 był posłem na Sejm.
– Życie polityczne wciąga – tłumaczył mi kiedyś. – Wystarczy zaangażować się w drobną sprawę i idzie lawina. Ktoś kiedyś powiedział, że można się nie interesować polityką, ale polityka interesuje się nami. Ja nie nadaję się na polityka, bo mam kompromisowy, niekonfliktowy charakter i nigdy nie forsuję swoich racji. Intryguje mnie skomplikowanie spraw, ale nie mam w sobie potrzeby rozwiązywania problemów. To wszystko stało się więc jakby trochę przez przypadek. A potem poszła lawina. Natomiast muszę przyznać, że kiedy już ta lawina ruszyła, pozostałem lojalny. Nie oddałem na przykład legitymacji partyjnej, bo wydawało mi się, że nawet w zdeformowanym świecie socjalizmu można coś naprawić. Posłowanie traktowałem jako pewną przygodę. W sumie były to ciekawe doświadczenia, a ja nie żałuję żadnych doświadczeń. One wzbogacają.
Pytałam go, dlaczego po 1989 roku tak definitywnie wycofał się z polityki.
Nie szedł za modami, jego twórczości nie daje się przypisać do szkoły polskiej czy jakiegokolwiek innego gatunku. W kinie interesowały go: miłość, wiara i polityka
– Kiedyś paliłem papierosy, a po trzech zawałach rzuciłem ten nałóg definitywnie – odpowiedział. – Podobnie jest z pracą społeczną. Nikt mnie już na nic nie namówi. Przez tamte lata bardzo często moje dobre chęci były źle interpretowane. Ludzie podejrzewali, że załatwiam swoje sprawy. A to była nieprawda. Było odwrotnie. Gdybym nie poświęcał tak wiele czasu sprawom innych, pewnie zrobiłbym więcej filmów.
Zawsze jednak pozostawał wierny swojemu środowisku. Był współzałożycielem i pierwszym prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich, a od 1981 roku jego prezesem honorowym. A przede wszystkim producentem filmowym. Gdy nie pracował nad własnymi projektami, produkował filmy kolegów. Od 1956 roku szefował studiu Kadr, gdzie powstało m.in. wiele filmów Andrzeja Munka, Andrzeja Wajdy, Jerzego Antczaka, Sylwestra Chęcińskiego, Tadeusza Konwickiego, Wojciecha Jerzego Hasa, Kazimierza Kutza. To w jego zespole zadebiutował Juliusz Machulski.
Po transformacji próbował odnaleźć się w nowym czasie.
– Obserwuję nasz świat z niepokojem – wyznał mi niedawno. – Przeraża mnie jego agresja. Terroryzm. Ale i to, że dwie dziewczynki mogą z zimną krwią zabić koleżankę. To wszystko wymyka się mojemu rozumieniu. Czuję, że gdzieś nastąpiła deformacja. Zwłaszcza u nas. Weszliśmy w kapitalizm w przyspieszonym tempie, w ciągu kilku lat przebyliśmy drogę, jaką cywilizowany świat pokonywał przez dziesięciolecia. Jesteśmy trochę jak ludzie z buszu, którzy spadli z drzewa prosto do cadillaca. Może to właśnie ten przyspieszony gwałtownie rytm życia, ten atakujący zewsząd obraz powoduje owe deformacje? Nie wiem.
Szukał klucza do współczesności, ale nie potrafił go znaleźć. Jednak kino go ciągnęło. Dlatego w 2001 roku postanowił zrealizować „Quo vadis”. Po raz pierwszy przymierzał się do realizacji tej powieści u schyłku lat 60., gdy do Oscara został nominowany „Faraon”. Po raz drugi – w 1978 roku, gdy leżał długo w szpitalu po zawale serca. Obok łóżka ustawił półeczkę na książkę, robił notatki, pisał. Powstała druga wersja tekstu. Na początku lat 80. miał zaawansowane rozmowy z Metro Goldwyn Mayer, ale przyszedł stan wojenny i Amerykanie się wycofali. Było to więc już jego trzecie podejście.
– Akcja „Quo vadis” toczy się na przełomie dwóch epok, które odegrały niesamowitą rolę w historii świata – mówił. – Sienkiewicz pisał swoją powieść na przełomie wieków – XIX i XX. A teraz znów mamy przełom wieków. Czy to coś znaczy? Nie wiem, ale pewnie istnieje jakiś wspólny niepokój, który towarzyszy takim momentom. Sienkiewicz opisywał humanizowanie barbarzyńskiego świata. Nasz świat, mimo całej swojej wspaniałości i postępu, też jest światem barbarzyńskim. Wchodzimy w nową erę z konfliktami i wojnami. Jugosławia, Czeczenia – to przecież barbarzyństwo. Tylko jaka wiara, jaka religia może dzisiaj nasz świat uratować? W erze audiowizualnej, w erze błyskawicznego obiegu informacji wszystko stało się znacznie bardziej skomplikowane.
„Quo vadis” spotkał się z nie najlepszym przyjęciem polskiej krytyki, ale do kin przyciągnąl ponad 4 mln osób. Zresztą Kawalerowicz zawsze miał swoją wierną widownię. Jego filmy obejrzało łącznie ponad 25 mln osób. Tylko na „Faraona” wybrało się do kin 7 mln.
W ostatnich latach zwolnił tempo życia. Dużo czytał. Powiedział mi:– Kiedyś czytałem tylko pod kątem przydatności tekstu do filmu. To był odruch. Przy każdej lekturze miałem przed oczami filmowe kadry. Teraz częściej czytam dla przyjemności. Coraz rzadziej sięgam po beletrystykę, czasem może po jakichś pisarzy południowoamerykańskich, po Umberto Eco. Ale przede wszystkim wertuję pamiętniki, eseje.
Żył spokojnie u boku swojej trzeciej żony, dziennikarki. Jego pierwsza żona była malarką, druga – aktorką. Lubił kobiety, cenił je.
Mówił, że w ostatnich latach dużo więcej czasu niż kiedyś poświęca dzieciom. I wnuczętom.
Ale przecież bardzo często można go było spotkać w okolicach Puławskiej. Kochał to swoje studio Kadr, kochał kino, nie mógł się obejść bez jego atmosfery.
Grudzień 2007