Historia opowiedziana w dokumencie Marcina Latałły „Moja ulica" jest tak prosta i banalna, że emblematyczna. Można ją rozumieć jako pars pro toto najnowszej historii Polski, jej mały, marginalny wycinek, który może w skrócie ukazać obraz całości. Mowa o wielopokoleniowej rodzinie robotniczej – jej doświadczeniu degradacji i degeneracji, których przyczyną oraz środowiskiem jest upadek komunizmu i nadejście świata neoliberalnego turbokapitalizmu.
Wkroczył on niczym fatalna siła w życie bohaterów, zniszczył je, pozostawiając ich samych w stanie wegetatywnego życia po śmierci na ruinach starego świata. Zwykle takie historie – nawet jeśli nie przyjmują perspektywy paternalistycznej wobec swoich bohaterów – chcą przynajmniej nas, widzów, pocieszyć na koniec optymistyczną myślą, że transformacja jest jednak ostatecznie czymś, co przynosi więcej dobra, a kto tylko zechce się przystosować do nowych warunków, nie będzie żałował i w końcu sam zrozumie, że tak było dla niego lepiej. Latałło zdaje się nie iść tym tropem – jakim więc podąża?