Stał się również inspiracją dla wielu innych bohaterów kina, telewizji i literatury. Jego sytuację można porównać do kondycji sędziwego ojca wielopokoleniowej rodziny, z którego następcy wycisnęli wszystkie soki. Jest dla nich autorytetem i punktem odniesienia, ale nie ma już siły dotrzymać im kroku. Jedyne, na co go stać, to trzymanie się konwencji, której co prawda dał początek, ale obecnie inni wykorzystują ją lepiej.
W "Grze cieni" Holmes (Robert Downey Jr.), podobnie jak w pierwszej części, jest geniuszem dedukcji i kawalerem z wyraźną tendencją do autodestrukcji. Pewnie popadłby w obłęd, tropiąc terrorystyczny spisek Moriarty'ego (Jared Harris) wymierzony w destabilizację XIX-wiecznego porządku międzynarodowego, gdyby w trudnych chwilach nie mógł liczyć na Watsona (Jude Law).
Doktor nie jest zresztą w stanie uwolnić się od Holmesa. Nawet gdy Watson chce odbyć z małżonką romantyczną podróż poślubną, detektyw wikła go w paskudną intrygę. Jakby nie tylko potrzebował pomocy, ale i – ze strachu przed samotnością – chciał zawłaszczyć Watsona dla siebie.
Gdyby zdjąć z detektywa XIX-wieczny kostium, a akcję przenieść do współczesnego szpitala, okazałoby się, że Holmes niczym nie różni się od serialowego doktora House'a, genialnego diagnosty z kliniki Princeton-Plainsboro. Obaj wierzą w potęgę rozumu, są egocentrykami ze skłonnością do uzależnień i mają muzyczny talent. Podobieństwa – od chwytów narracyjnych po najdrobniejsze detale – można mnożyć.
Postać House'a jest hołdem dla Holmesa, ale uczeń przerósł mistrza. Doktor to ciekawsza wersja londyńskiego detektywa. Więcej w nim intrygujących sprzeczności, mrocznej tajemnicy, pokładów ironii. Na jego tle Holmes wydaje się nieskomplikowanym prototypem – bardziej zestawem cech niż bohaterem z krwi i kości.
Widać to zwłaszcza w filmie Guya Ritchiego, który korzysta z komiksowej estetyki. Holmes jest rysowany grubą kreską, stroje zmienia jak w farsie, a pięści używa z szybkością herosa kina akcji, jakby kopiował przygody Fantomasa i Indiany Jonesa razem wzięte.