Korespondencja z Karlowych Warów
Travolta przeżywał w swojej karierze lata tłuste i chude. Raz był na supergwiazdą, raz świat kina o nim zapominał. Dziennikarze zaczęli nawet taką huśtawkę nazywać „travolterką". Dziś przeżywa dobry czas. Przybyło mu lat i kilogramów, ale paradoksalnie to właśnie zadziałało na jego korzyść. 60-letni aktor w niczym już nie przypomina roztańczonego chłopca z dyskoteki, jakim był 40 lat temu. Niewiele też w nim zostało z gangstera „Pulp Fiction", które po raz kolejny wyniosło go na szczyt przed dwudziestoma laty.
— Podobały mi się ostatnio „Bestie z południowych krain" — mówi. — To dowód, że można zrobić piękny film za małe pieniądze.
W Karlowych Warach promował „Killing Season" Marka Stevena Johnsona, scenarzysty i reżysera m.in. „Daredevila" i „Ghost Ridera". „Killing Season" to kino akcji, ale z ambicjami. Historia Amerykanina i Serba, dwóch weteranów wojennych, którzy w Bośni walczyli po przeciwnych stronach. Po latach ich drogi znów się przecinają. Amerykanin grany przez Roberta De Niro zaszył się w Appalachach, gdzie w jego samotni zjawia się turysta z Europy (John Travolta). Mają ze sobą stare porachunki. Scenariusz Evana Daugherty'ego długo czekał na realizację. Film powstał w koprodukcji belgijsko-amerykańskiej.
— „Killing Season" przypomina kino, na jakim ja sam wyrosłem , obrazy w stylu „Powrotu do domu" czy „Urodzonego 4 lipca". To nie jest ekranizacja komiksu, tylko film o prawdziwych ludziach. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że takie tytuły nie mogą liczyć na szerokie otwarcie i ogromne wpływy, ale dają satysfakcję — mówił Travolta w Karlowych Warach.