Od kilku już lat czuło się zmianę pokoleniowej warty. Pojawili się nowi liderzy z Wojciechem Smarzowskim oraz Joanną i Krzysztofem Krauze na czele. Generacja czterdziestolatków wniosła na ekran świeże spojrzenie na naszą rzeczywistość i przeszłość, nową estetykę, odwagę w podejmowaniu niełatwych tematów. A już dołączają najmłodsi, ciekawi, bo wolni, nieobciążeni bagażem przeszłości.
O tym, jak bardzo ta mieszanka jest twórcza, przekonali się jurorzy, którym zabrakło nagród. Kilka przyznali ex aequo, a i tak nie wszystkie filmy zostały należycie uhonorowane. – Przepraszam kolegów, którzy wyróżnień nie dostali – oznajmiła na gali jurorka Agnieszka Holland.
Delikatne obrazy
Złote Lwy zostały przyjęte entuzjastycznie. „Ida” Pawła Pawlikowskiego jest filmem wybitnym. Nakręcona na czarno-białej taśmie, ascetyczna i skromna, niesie najtrudniejsze pytania. To nowa jakość, filmowa perła, łącząca artystyczne wyrafinowanie z psychologiczną prawdą, spojrzenie w przeszłość z diagnozą kondycji współczesnego człowieka. Jest rok 1961. Wychowana w klasztorze sierota, która wkrótce ma złożyć zakonne śluby, zostaje wysłana przez przeoryszę do krewnej, o której istnieniu dotąd nie wiedziała. Musi poznać swoje korzenie. Ciotka, stalinowska sędzia (zasłużona nagroda dla świetnej Agaty Kuleszy), powie jej, jak nazywa się naprawdę: Ida Lebenstein. Ale chcąc odnaleźć w wiosce pod Łomżą ślad rodziców, Ida usłyszy: „Tam Żydzi nie mają grobów”. Jej bliscy zginęli z rąk sąsiadów, którzy zajęli ich dom. Tylko ją, niemowlę, podrzucili księdzu.
Film Pawlikowskiego zrobiony jest bez zapiekłości i nienawiści. I dlatego – wyciszony i pełen bólu – poraża jeszcze bardziej. Przede wszystkim unika jednowymiarowości. Jest w nim opowieść o próbie odnalezienia własnej tożsamości. O wchodzeniu w dorosłość. I wreszcie o wierze. Gdy przyszła mniszka postanawia w wiosce pod Łomżą odszukać ślady swojej rodziny, ciotka pyta: „A co będzie, jeśli tam pojedziesz i okaże się, że Boga nie ma?”.