Rzeczpospolita: Jak wyglądało pana pierwsze spotkanie z Pier Paolo Pasolinim?
Abel Ferrara: W młodości stale siedziałem w kinie. To zresztą normalne w tym wieku. Ale były lata 70., na ekranie działy się wtedy cuda. Kino amerykańskie przeżywało fantastyczny okres. W Europie też powstawały świetne filmy. Dzisiaj w Stanach trudno znaleźć w repertuarze multipleksu cokolwiek spoza Hollywood. My oglądaliśmy filmy włoskie, francuskie, niemieckie. Wszystkie z napisami. I dobrze, bo nienawidzę dubbingu. Jak można aktorowi zabrać głos, westchnienie, krzyk?! Pasolini był jednym z wielu mistrzów, których twórczość mnie zachwyciła. Jak zobaczyłem „Dekamerona", oszalałem. Odezwało się moje włoskie pochodzenie. Pradziadek przyjechał do Stanów około 1900 roku, do końca życia nie mówił po angielsku.
Podobno o filmie o Pasolinim myślał pan od dawna.
Może od chwili, kiedy usłyszałem o jego śmierci? Poważnie chciałem się do tego tematu zabrać jeszcze w latach 90. Ale co innego pomysł, co innego pieniądze. Cholernie trudno je zdobyć na taki projekt. Wiele dobrych pomysłów umiera z powodu braku kasy. Ale może i dobrze, że nim zrobiłem „Pasoliniego", zdążyłem nakręcić „Napoli, Napoli", trochę pożyć w Rzymie, poznać jego smaki.
Nie obawiał się pan zarzutu, że pan i Willem Dafoe, dwaj Amerykanie, zawłaszczacie ikonę włoskiej kultury?