„Biała odwaga”. Biały Miś może spokojnie zarabiać na Krupówkach

Marcin Koszałka tak zrobił „Białą odwagę”, że kolaboracja górali z nazistami jest zmarginalizowana, zaś fatum ciążące nad bohaterami usprawiedliwia ich wybory. Dramat słabnie. Dostaliśmy melodramat w historycznych dekoracjach Podhala. Od 8 marca w kinach.

Publikacja: 06.03.2024 12:15

„Biała odwaga”. Biały Miś może spokojnie zarabiać na Krupówkach

Foto: materiały prasowe

Biały Miś z Krupówek, towarzyszący również góralom, którzy w filmie idą na rosyjski front w mundurach SS - może dalej spokojnie zarabiać dudki, spokojny że film Marcina Koszałki nie zrujnuje wizerunku Podhalan w Polsce.

„Biała odwaga” Marcina Koszałki

Marcin Koszałka, reżyser i operator, miał do polskiego kina „wejście smoka” ryzykownym dokumentem „Takiego pięknego syna urodziłam”. Prowokował swoją rodzinę i jednocześnie ją nagrywał, by poprzez film uzmysłowić najbliższym, w jak bardzo toksycznych warunkach się wychował. Ostatecznie tamten dokument pomógł nawiązać normalne relacje rodzinne, a dał też początek fali dokumentów o terapeutycznym działaniu.

Czytaj więcej

Forst Szyca według Mroza: pogromcy kolaborantów straszą w Tatrach

Warto dodać, że jako operator Koszałka brał potem udział w powstaniu fabuł „Pręgi” i „Rewers”, które też niszczyły tabu. W „Białej odwadze”, swojej drugiej po „Czerwonym pająku” fabule, bezkompromisowy już nie jest. To film taternika, dla którego duchową ojczyzną są góry, tych zaś nie da się o nic oskarżyć, więc pokazał je majestatycznie i pięknie. Górali potraktował zaś jak kolegów (od wspinaczki), którym wybacza się więcej niż matce i ojcu. A jeżeli chciał nawet zrobić film o kolaboracji z nazistami, to ostatecznie ten wątek wydaje się marginalny.

Po premierze historycy przypomną, czy właśnie taki charakter miała współpraca Podhalan z hitlerowcami. Film Koszałki sugeruje, że tak. Pokazuje folklorystyczne zaślubiny z niemiecką władzą, ale symboliczny jest kadr góralskiego tańca: górale wywołują wrażenie, że skoczą nawet w ogień, a to tylko zmyłka i tańczą tak, by ominąć zagrożenie. Niemcy zaś przez cały film narzekają, że kolaborantów jest mało i żądają dowodów realnego zaangażowania. Co prawda, sformowany zostaje góralski oddział SS, ale można odnieść wrażenie, że gdyby mógł - poszedłby na odsiecz powstaniu warszawskiemu.

Mamy też partyzantów, którzy wychodzą z lasu, jak żołnierze wyklęci, na czele z Piorunem (Marcin Czarnik), pokazanym niczym Hubal. Ważny, i słusznie, jest wątek tatrzańskich przewodników, przeprowadzających przez granicę emisariuszy rządu londyńskiego.

Owszem, Koszałka portretuje górali, którzy rywalizują o bycie nazistowskimi gazdami, bo kierują nimi chore ambicje i chęć zemsty na wrogach rodziny, a także zagarnięcia pożydowskiego mienia. Wszyscy jednak wiemy, że na mniejszą lub większą skalę, wszędzie zdarzały się czarne owce i szmalcownicy. Rzecz w proporcjach. Tymczasem kolaboracyjny ruch Goralenvolk był jedynym na terenie okupowanej Polski oficjalnym i masowym zjawiskiem kolaboracji z nazistowskimi władzami o niespotykanej gdzie indziej skali. Górale brali udział w pogromach, również z myślą o przejęciu żydowskiego mienia – mieszkań, sklepów, pensjonatów, gdzie gościli potem nazistów.

Delegatury kolaboracyjnego Komitetu Góralskiego powstały w każdej miejscowości. Zdarzało się, że kenkartę z literą „G” przyjęło ponad 96 procent mieszkańców. Używano ich jeszcze w latach 50-tych. Mówi o tym m.in książka „Goralenvolk. Historia zdrady” Wojciecha Szatkowskiego. Niedługo zaś ukaże się książka o zagładzie nowotorskich Żydów Karoliny Panz.

Czytaj więcej

Goralenvolk: kim byli górale kolaborujący z Niemcami

Górali ucieszy też pewnie pokazanie w filmie wkroczenia Czerwonej Armii i komunistycznego reżimu (w osobie ubeka — Adam Woronowicz), pokazanego jako nowa okupacja. Wątek poczucia autonomii Podhalan też jest zaznaczony: niektórzy górale mówią o przyjezdnych per Polacy, Polakami się nie czując.

Filip Pławiak i Julian Świeżewski, czyli dwóch braci, którym się wybaczy

Generalnie Łukasz M. Maciejewski i Marcin Koszałka tak skonstruowali scenariusz, że głównych bohaterów - dwóch braci, trudno do końca o coś oskarżać, ponieważ w okolicznościach, w jakich przyszło im żyć, zrobili wszystko, by wypaść honorowo, nawet jeśli wcześniej popełnili rażące błędy. Jędrek (Filip Pławiak) - w życiu społecznym, zaś Maciek (Julian Świeżewski) - w życiu rodzinnym.

Można powiedzieć, że generacja synów i córek jest ofiarą pokolenia ojców i matek (Andrzej Konopka, Juliusz Chrząstowski, Alona Szostak). Jedna rodzina ma długi, ale też dobrą działkę, i gdy połączyć ją z ziemią sąsiadów - można dobrze zarobić. To zaś, jak każe tradycja, załatwia się ślubem najstarszych dzieci. Problem w tym, że miłość nie wybiera tak samo, jak rodzice nastawieni na pieniądze i tradycję.

W pierwszych trzydziestu minutach mamy więc szansę podziwiać surowość Tatr, ludowe tańce i taneczne zalecanki. To ponura, zimowa wersja „Chłopów”, w której Bronka (Sandra Drzymalska) nie może zgodnie z odruchem serca wziąć ślubu z młodszym, kochającym wspinaczkę, więc „nieodpowiedzialnym” Jędrkiem, a musi ze statecznym i starszym Maćkiem.

Z trójkąta miłosnego robi się później niemal dzisiejsza rodzina patchworkowa, jednak początek nie został sfilmowany w porywający sposób, tak jak scena popisowego wejścia Jędrka na kościół św. Józefa na Podgórzu, gdy staje się gwiazdą Krakowa jako „człowiek-mucha”.

Gdyby cały film miał taki kaskaderski rytm, otrzymalibyśmy dzieło trzymające w napięciu. Później zaczynają się jednak wspomniane filmowe szachy. Z przerwą na porywający fragment baletu „Harnasie” Szymanowskiego. Wprowadza on wątek scenografki o żydowskim pochodzeniu (Wiktoria Gorodeckaja), który w bilansie postaw Jędrka komplikuje uczuciowe relacje, ale udowadnia też, że w czasie Holokaustu nie jest on cynicznym kolaborantem.

Czytaj więcej

Mrok Marcina Koszałki

Niestety, na wyborach taternika, poza miłosno-rodzinnym klinczem, zaważyło spotkanie Niemca von Kamitza (Jakub Gierszał). Ten zaś pasję do górskich wspinaczek dzieli z naukowymi badaniami nad rzekomo wspólnymi korzeniami górskich narodów, które mają zintegrować dziedzictwo Tybetańczyków, Podhalan i potomków Pragotów pod aryjskim herbem III Rzeszy.

Kamitza i Jędrka zbliżyła miłość do gór, wzmocniona tytułowym białym proszkiem, gwarantującym lepszą przyczepność palców w czasie wspinaczki, choć tytuł filmu może również sugerować narkotyk. W sumie ryzykowny sport nim jest, zaś miłość do niego, jak w piosence Ordonki, „wszystko wybaczy” – „zdradę i kłamstwo i grzech”. Ksiądz Tischer powiedziałby: „Są trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda”.

Kino symetryzmu

Trzeba dodać, że w przypadku filmu tak bardzo oczekiwanego jak „Biała odwaga”, przedstawianego jako odważny, kontrowersyjny – jego słabszy odbiór może być konsekwencją medialnej burzy, która towarzyszyła realizacji w czasie drugiej kadencji rządów Zjednoczonej Prawicy, gdy o filmie Marcina Koszałki bardzo mocno mówiło się i pisało, że ma być rozliczeniem kolaboracji tatrzańskich górali z III Rzeszą.

Ci, którzy nie byli zaangażowani w projekt, mieli prawo sądzić, że Koszałka w wyniku protestów Podhalan, broniących „dobrego imienia” swojej społeczności, może być za chwilę ofiarą ekonomicznej i politycznej cenzury pisowskiego rządu, który zatrzyma dotację z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (PiSF). Wydawało się to wysoce prawdopodobne, ponieważ Zakopane, tatrzańskie gminy i Małopolska, były wtedy wyborczym zapleczem Zjednoczonej Prawicy.

Po obejrzeniu filmu, który dla górali jest moim zdaniem nieproblematyczny, łatwiej można zrozumieć, dlaczego „Biała odwaga” dotacji PISF nie utraciła, zaś podszczypywany przez prawicowe media i mniej znaczących polityków prawicy ówczesny minister kultury Piotr Gliński nie włączył się do chóru hamulcowych. Nie zatrzymał rządowego wsparcia, tak jak zrobił to w przypadku Teatru im. Słowackiego w Krakowie po premierze „Dziadów”, pokazującej Strajk Kobiet.

Otóż PiS, o którym słusznie mówi się jako o cenzorze politycznym i ekonomicznym, po pierwszych politycznych wpadkach, takich jak dopuszczenie do zwycięstwa w ministerialnym konkursie Klasyka Żywa „Wesela” Jana Klaty, któremu minister Piotr Gliński nie przedłużył dyrekcji w Narodowym Starym Teatrze - wypracował model zakulisowych działań, pomagających skutecznie realizować polityczne cele bez wywoływania otwartych konfliktów. Do podstawowych instrumentów należał taki sposób selekcjonowania jurorów w komisjach dotacyjnych i artystycznych, by „politycznie wrogie” projekty zatrzymać bez niepotrzebnego szumu. W ten sposób „Dziady” Mai Kleczewskiej nie miały już szansy wygrać ministerialnego konkursu Klasyka Żywa.

W świecie filmu znaczącym przykładem jest „Zielona granica” Agnieszki Holland o wydarzeniach na polsko-białoruskiej granicy. Film, który nie był po myśli rządu PiS, po prostu nie otrzymał dotacji. Później zaś skład komisji kwalifikującej polskiego kandydata do konkursu Oscara został tak skonstruowany (ministerialny urzędnik oraz producenci), by obawy o przyszłość kariery i dotacji rządowych, nie były bez znaczenia.

Artystyczne kalkulacje związane z polityką nie pozostają bez wpływu na ostateczny kształt dzieła. Nie dziwi więc, że cenzury nie przeszła „Zielona granica” - film odważny, który miał wstrząsnąć Polakami, co też się stało.

Twórcom „Białej odwagi”, nomen omen, odwagi zabrakło, zamiast kina moralnego niepokoju powstało kino symetryzmu, i jeszcze raz okazało się, że tylko artysta głodny (bez dotacji) jest wiarygodny.

Biały Miś z Krupówek, towarzyszący również góralom, którzy w filmie idą na rosyjski front w mundurach SS - może dalej spokojnie zarabiać dudki, spokojny że film Marcina Koszałki nie zrujnuje wizerunku Podhalan w Polsce.

„Biała odwaga” Marcina Koszałki

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Laureaci i laureatki MASTERCARD OFF CAMERA 2024
Film
Nie żyje aktor Bernard Hill. Miał 79 lat
Film
Mastercard OFF CAMERA: Kobiety wygrywają
Film
#DZIEŃ 8 i zapowiedź #DNIA 9: Rozmowy o tym, co ważne
Film
Sztuka polityczna. Pokaz specjalny „Dyrygenta” Andrzeja Wajdy