Na ten wynik niecierpliwie czekali wszyscy. Producenci, dystrybutorzy, analitycy rynku. Piąta część sagi z Harrisonem Fordem „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” miała być nie tylko początkiem walki o zwrot olbrzymich kosztów produkcji i promocji, ale również sygnałem, jak saga w starym stylu sprawdza się dzisiaj w kinach.
Wynik pierwszego weekendu wyświetlania: 130 mln (60 mln z USA i Kanady oraz 70 mln z 52 rynków światowych) może się wydawać wysoki. Jednak dla profesjonalistów to rozczarowanie. Piąta część serii zanotowała pierwsze wpływy znacznie poniżej prognoz i nadziei. Przede wszystkim na rynku krajowym. No i trzeba pamiętać, że Disney i Lucas Film zainwestowali w produkcję i dystrybucję gigantyczną sumę 295 mln dolarów. Do tego dochodzą jeszcze wydatki na promocję. W tej sytuacji o zwrocie kosztów można będzie mówić dopiero przy wpływach powyżej 800 mln dolarów, a o sukcesie finansowym przy wpływach ok. miliarda dolarów.
Swoją światową premierę film Jamesa Mangolda miał w maju, podczas festiwalu canneńskiego. Zebrał tam chłodne recenzje krytyków, ale cieszył się ogromnym zainteresowaniem publiczności, a sam Harrison Ford był traktowany jak pół-Bóg.
Jednak teraz zadowalający producentów, mniej więcej zgodny z prognozami wynik, nowy „Indiana Jones” miał tylko w Europie. W Wielkiej Brytanii w trzy pierwsze dni zarobił blisko 8,9 mln dolarów, we Francji – 5,9 mln, mimo, że z powodu zamieszek na ulicach kina były tam zamykane wcześniej. Na szczycie list oglądalności film znalazł się niemal we wszystkich krajach Starego Kontynentu, a w Grecji, Finlandii i Danii zanotował najlepszy tegoroczny wynik otwarcia. W tym ostatnim kraju niewątpliwie budził szczególne zainteresowanie dzięki Madsowi Mikkelsenowi, który partneruje na ekranie Fordowi jako czarny charakter.
Czytaj więcej
Przemysł filmowy USA chwieje się z powodu strajku scenarzystów i aktorów. A razem z nim gospodarka Kalifornii