Hiszpański mistrz wielokrotnie udowodnił („Wysokie obcasy", „Kwiat mego sekretu", „Wszystko o mojej matce") jak wspaniale rozumie i czuje kobiety, ich emocje, uczucia i namiętności. Często przy tym powtarzał, że jest ich niewypłacalnym dłużnikiem. To one go wszystkiego nauczyły.
„Julieta" to jego powrót do kobiecego wszechświata. W filmie zrealizowanym na kanwie trzech opowiadań („Szansa", „Wkrótce", „Milczenie") kanadyjskiej noblistki Alice Munro, po dłuższej przerwie powrócił do tematyki, w której czuje się najlepiej. Znów próbuje zrozumieć i uzasadnić nieracjonalne z męskiego punktu widzenia zachowania i reakcje bohaterek.
Tym razem jednak nie do końca mu się to udaje. Porzucił emocje i namiętności i za bardzo skupił się na udowodnieniu własnego mistrzostwa. Górę wzięła dbałość o perfekcyjność poszczególnych kadrów, nazbyt wykalkulowanych, zwłaszcza natrętnych w odniesieniach do antycznych tragedii, a przez to niebudzących pożądanych emocji. Reżyser niebezpiecznie balansuje między krwistym dramatem psychologicznym a telenowelowym melodramatem. Za dużo tu nachalnej symboliki, nadętej powagi, za to zero niegdyś obecnej u Almodóvara autoironii.
Dobiegająca pięćdziesiątki Julieta (Emma Suarez), pragnąc zerwać z przeszłością, za namową partnera (Dario Grandinetti) decyduje się na wyjazd do Portugalii.
Przypadkowe spotkanie z dawną przyjaciółką córki (Michelle Jenner), która 13 lat temu zerwała z nią kontakt, zmienia jej zamiary. Budzą się demony przeszłości. Rezygnuje z wyjazdu, wynajmuje mieszkanie w domu, w którym razem kiedyś mieszkały, i zaczyna pisać adresowany do córki dziennik.