„Szczęście świata" to film pełen nostalgii i poezji, a jednocześnie bolesny. Opowieść o świecie, który przeminął, o współistnieniu wielokulturowej społeczności, ale też o tragicznej historii XX wieku, a wreszcie o ludzkiej naturze. O strachu. I o wolności.
– Czuję przesyt mocnymi historiami z coraz bardziej fałszywymi emocjami, konstruowanymi na potrzeby publiczności i festiwali – mówi „Rzeczpospolitej" reżyser Michał Rosa. – Chciałem zrobić film skrajnie prosty, uwodzący kolorem, zapachem. Ale mam nadzieję, że jeśli ktoś będzie chciał, to poczuje w nim również gorycz.
Przedwojenny Śląsk. Jedna kamienica, samotna i osobna. Na parterze urząd pocztowy z kulawym urzędnikiem. Za każdymi drzwiami inny, odmienny świat. Ślązak z żoną i dwojgiem dzieci, człowiek prosty, a przecież genialny matematyk-samouk. Kostyczna Niemka wychowująca syna chorej psychicznie siostry. Pochodzenie chłopca jest skrywaną tajemnicą. Wuj dziecka idzie za nazistowską ideologią. „Przyszedł taki czas, że trzeba decydować, kto zasługuje na życie, a kto jest tylko obciążeniem. Prosta, uczciwa selekcja" – mówi. „Pojedziemy, zobaczysz kraj, gdzie nie ma chorych i słabych" – obiecuje siostrzeńcowi. „Ja jestem słaby" – odpowiada chłopiec.
Za innymi drzwiami mieszka Polak hodujący orchidee. I wreszcie niepokojąca, piękna kobieta – Żydówka Róża, w której kochają się wszyscy mężczyźni. Rudowłosa, pociągająca. Sprawia, że każdy z jej gości – kimkolwiek by był – czuje się lepszy, wyjątkowy. „Jestem szczęściem świata" – powie o sobie Róża.
Potrzebni sobie
Film Michała Rosy jest pełen nostalgii i westchnień do tamtego ładu. I do multikulturowej społeczności.