Miało być zapewne o niemocy twórczej i artyście, który do tworzenia potrzebuje dowodów uwielbienia fanów: rozkwita wśród zgiełku świata, a więdnie w odosobnieniu. I niszczy wszystkie kobiety, które stają na jego drodze. Miało też być o żonie, która w życiu swojego mężczyzny nie jest ważna. Ale Aronofsky stacza się w horror, nieznośne symbole, apokaliptyczne wizje, filmową grafomanię. Z mężczyzny robi idiotę, z kobiety – głupią, bezwolną kurę. Sięga po motywy biblijne, próbuje wyśmiać kulturę masową. W efekcie proponuje widzowi pretensjonalny bełkot, w którym równo przegrywają i kino artystyczne, i gatunkowe, i popularne. Jedynym wygranym jest zapewne sam Aronofsky, który – jak donoszą plotkarze – na planie podbił serce Jennifer Lawrence.
Z kolei Abdellatif Kechiche, laureat canneńskiej Złotej Palmy w 2013 za „Życie Adeli", teraz, jak sam mówi, zrobił film może nie autobiograficzny, ale bardzo osobisty. Cofnął się do lat 90. XX wieku. W „Mektoub, My Love" chłopak, który rzucił medycynę i marzy o pisaniu scenariuszy, przyjeżdża z Paryża do miejscowości, w której się wychował. Spotyka się z rodziną, przyjaciółmi z dawnych lat, na plaży poznaje turystki.
– Kto z nas nie przeżywał młodzieńczych miłości? – pyta Kechiche.
Tyle tylko, że jego film to trzy godziny muzyki łomoczącej w dyskotece i głośnych kąpieli w morzu, wzbogacone kilkunastominutową, werystyczną sekwencją rodzącej owcy. To, co zaczyna się z wdziękiem i porywa radością życia, szybko wymyka się reżyserowi z rąk. Świetne, energetyczne zdjęcia i głośna muzyka nie zastąpią filmu. Może dla Abdellatifa Kechiche'a jest to podróż sentymentalna, dla widza jest to raczej droga donikąd.