Sylvester Stallone ma 61 lat, ale nie zważa na upływ czasu. Przewiązał czoło czerwoną bandaną, wziął łuk pod pachę i po raz czwarty udał się na wojnę. Tym razem staje oko w oko z birmańską juntą, która więzi amerykańskich misjonarzy. Po co podstarzałemu gwiazdorowi kolejna krwawa jatka na ekranie?
On sam tłumaczy, że podjął się reżyserii filmu, bo ruszyło go sumienie - w ten sposób apeluje o przestrzeganie praw człowieka w Birmie. Tę deklarację należy traktować z przymrużeniem oka.
Stallone ma dwa wyjścia: albo może wracać do roli boksera Rocky'ego - dwa lata temu wcielił się w niego po raz szósty - albo odwoływać się do mitu amerykańskiego wojownika, który stworzył dzięki Rambo. Wielokrotnie przekonał się, że tylko tak wzbudza zainteresowanie publiczności. Dlatego odcina kupony od sławy, którą zdobył w epoce muskularnych twardzieli.
Lata 80. w Hollywood były rajem dla kulturystów i karateków. Fascynacja siłą i ciałem osiągnęła wówczas apogeum, bo Ameryka potrzebowała twardego wzorca męskości. Strach wzbudzały homoseksualizm i feminizm, widmo AIDS, a także Związek Radziecki nazwany przez prezydenta Ronalda Reagana Imperium Zła. Tylko stuprocentowy facet o wielkich muskułach mógł temu zaradzić.
Stallone wszedł w rolę zbawcy USA w „Rambo - pierwsza krew” (1982). Adaptacja mrocznej powieści Davida Morella o popadającym w obłęd weteranie z Wietnamu zamieniła się w pean na cześć godności amerykańskiego żołnierza. W następnych częściach nieugięty komandos dawał łupnia Sowietom w Afganistanie i wietnamskiej dżungli.