– Jeśli człowiek decyduje się istnieć dla kina, to żyje jak na pięknej wyspie z wielkim cmentarzem – powiedział Leos Carax na konferencji prasowej po canneńskim pokazie „Holy Motors".
Uchodził za enfant terrible francuskiego kina. I jak to zwykle bywa z „cudownymi dziećmi", szybko się wypalił.
Rozmowa o kinie, życiu i mizerii istnienia
Między 20. a 30. rokiem życia zrobiłem trzy filmy, między 30. a 40. – jeden. Między 40. a 50. – żadnego. Nie wygląda to dobrze – sam przyznaje. Dziś ma 52 lata i po 13 latach milczenia pokazuje „Holy Motors".
„Piękny i nieprawdopodobnie dziwny" – pisał po canneńskiej premierze recenzent „IndieWire". „Obłędnie zwariowany" – podsumowywał krytyk „Variety". „Szaleństwo" – dodawał dziennikarz „Hollywood Reporter". Te określenia świadczą o bezradności widzów. Carax prowokuje. Sięga po cytaty z kina (połączenie Godarda i Bunuela – piszą krytycy) i literatury (padają nazwiska od Henry'ego Jamesa do Jamesa Joyce'a), ale żadne narzędzia krytyczne nie pozwalają jego filmu przeanalizować. „Holy Motors" działają na wyobraźnię, na podświadomość. Każdy ich epizod jest osobną opowieścią, nakręconą w innym stylu. Rozmową o kinie? O życiu? Miłości? Zbrodni? Namiętności? Mizerii istnienia? Niezwykłości i zwyczajności?