Jest ważną postacią polskiego kina. Dla młodych filmowców – legendą. Robert Krzempek, którego film „Czeka na nas świat” Morgenstern współprodukował w Perspektywie, wypowiada się o nim z wielkim szacunkiem.
– Podziwiam to pokolenie filmowców, bo dla nich kino było wszystkim – mówi. – Pan Janusz Morgenstern jest człowiekiem otwartym. W moim filmie jest nie to spojrzenie na świat, który jest mu bliski, ale potrafił je zaakceptować. Po kolaudacji zrobił mi uwagę, którą dokładnie zapamiętałem: „W skali od jednego do stu pana film odniesie sukces od jednego do tysiąca”.
Kolegom Kuba, bo tak go nazywają, kojarzy się z wielkim urokiem osobistym.
– To bardzo łagodny człowiek – mówi Kazimierz Kutz, który był z Morgensternem na tym samym roku i przyjaźni się z nim blisko 60 lat. – Całkowicie niekonfliktowy. I niefałszywy. Dla mnie był kiedyś uosobieniem fantastycznego podrywacza. Ależ on miał piękne dziewczyny! Zawsze delikatne blondynki. Takie jak jego późniejsza żona Krysia Cierniak. Janusz Morgenstern był asystentem Andrzeja Wajdy przy „Kanale” i „Popiele i diamencie”. To on namówił Wajdę, by obsadził w roli Maćka Zbigniewa Cybulskiego, on też wymyślił najsłynniejszą scenę polskiego kina, w której kieliszki spirytusu płoną jak znicze za poległych kolegów.
Jako samodzielny reżyser Morgenstern kręcił filmy rozliczeniowe z czasu wojny i powstania warszawskiego, jak „Godzina W”, „Potem nastąpi cisza” czy serial „Kolumbowie”, a także delikatne obrazy o uczuciach i moralności. Gdy pytam go, które swoje filmy lubi najbardziej, wymienia trzy tytuły, wszystkie z tego drugiego nurtu: debiutanckie „Do widzenia do jutra”, „Trzeba zabić tę miłość” oraz ostatni, nakręcony w 2000 roku „Żółty szalik” opowiadający o inteligencie, który nie może wyrwać się z nałogu alkoholizmu.