Billy Wilder mawiał, że reżyser nie musi umieć pisać, ale powinien umieć czytać. Zaczął więc sam reżyserować, gdyż nie mógł znieść, że jego scenariusze były wypaczane i spłycane. Czy pan stanął za kamerą z tego samego powodu?
Tony Gilroy:
Pewnie tak. Praca scenarzysty jest w Hollywood doskonale opłacana, ale i ogromnie rozczarowująca. To zabrzmi jak banał, ale teksty są często zmieniane w czasie zdjęć i montażu tak, że gubią się akcenty i puenty. Zdarza się, że człowiek nie poznaje historii, którą sam wymyślił.
Akcja "Adwokata diabła" nakręconego przez Taylora Hackforda według pańskiego scenariusza toczyła się wśród nowojorskich prawników. W pana reżyserskim debiucie "Michaelu Claytonie" znów mamy bohatera, który jest prawnikiem z dużej kancelarii, broniącym interesów swoich klientów, nawet tych nieczystych. To środowisko pana fascynuje?
Może nie tyle środowisko, co problemy, które się w nim rodzą. Ambiwalencja moralna, uzależnienie od własnej kariery i interesów firmy, prowadzące do tego, że przestajemy sobie zadawać podstawowe pytania. A gdy trzeźwiejemy, często jest już za późno. To chyba największa porażka, jaka może nam się w życiu przydarzyć..