Film Paula Thomasa Andersona, który zdobył aż osiem oscarowych nominacji, luźno oparty na powieści Uptona Sinclaira, to historia Daniela Plainview, który na początku XX wieku zbudował w Kalifornii imperium naftowe. Anderson opowiada o „gorączce nafty”, ale przede wszystkim o przeraźliwej żądzy bogactwa i władzy. O chciwości i podniesionej do potęgi ambicji, która uwalnia to, co w człowieku najgorsze.
Daniel Day-Lewis gra człowieka bez skrupułów, który z roku na rok staje się coraz twardszy i idzie do celu po trupach. Nie potrafi zachować człowieczeństwa nawet w kontakcie z dzieckiem, które samotnie wychowuje. Przychodzi moment, że staje się nam obcy. Jest uosobieniem zła, przestajemy go rozumieć i doszukiwać się w nim nawet tragizmu.
Najciekawsze wydaje się jego starcie z kaznodzieją – jedynym godnym go przeciwnikiem, walczącym o swoją pozycję w społeczeństwie równie bezwzględnie jak on. Dla nich obu nie ma miejsca w miasteczku.
W recenzjach „Aż poleje się krew” krytycy amerykańscy przywołują „Olbrzyma” George’a Stevensona. Ale tamta epicka opowieść z Jamesem Deanem w roli głównej miała duży ładunek melodramatyczny. Film Andersona pozbawiony jest emocji. Staje się wiwisekcją patologicznej osobowości. „Nienawidzę ludzi – mówi Plainview. – Chcę zarobić dostatecznie dużo pieniędzy, żeby się od nich uwolnić”.
W ten sposób, paradoksalnie, „Aż poleje się krew” wpisuje się w nurt dzisiejszego kina o dehumanizujących mechanizmach funkcjonowania wielkich korporacji. Jest współcześnie okrutna.