W tym roku gwiazd jest wyjątkowo mało. Ale są. Największe poruszenie wywołali podczas otwarcia Berlinale czterej starsi panowie. Przyjechali promować film Martina Scorsese „The Rolling Stones w blasku świateł” — zapis ich koncertu w Beacon Theatre w Nowym Jorku w 2006 roku.
Pod Berlinale Palast zebrał się tłum, błyskały flesze, zewsząd słychać było krzyki: „Mick! Keith! Charlie! Ronnie!”. Ci, którzy chcieli znaleźć się tuż przy barierkach, najbliżej czerwonego dywanu, zajmowali miejsca na wieczór już o ósmej rano. Stonesi w... czarnych garniturach wyglądali wręcz nobliwie. Tylko Jagger zamiast krawata włożył na szyję żółto-zieloną apaszkę, a Keith Richards owinął głowę czerwono-czarną chustą. To była jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwolili. Poza tym dawni buntownicy wydawali się grzeczni i — co nawet dość dziwne — niemal onieśmieleni atmosferą wielkiego festiwalu filmowego.
— Czujemy się szczęśliwi, że możemy otworzyć Berlinale, zwłaszcza że po raz pierwszy dostąpił takiego zaszczytu film dokumentalny — powtarzał Jagger przy każdej okazji. — Dziękujemy Dieterowi Kosslickowi, że nas tutaj zaprosił.
Ale tak naprawdę to Kosslick, dyrektor festiwalu, powinien dziękować Stonesom. Takiego podniecenia na Potsdamer Platz dawno już nikt nie wywołał.
W blasku Stonesów grzał się ubiegłoroczny laureat Oscara za „Infiltrację” Martin Scorsese. Keith Richards, Mick Jagger i Ron Wood wychwalali współpracę z nim i tylko perkusista Charlie Watts, który słynie z małomówności, odezwał się: „Film jest fajny, ale zdjęć do niego nie cierpiałem”.