Amerykanie coraz częściej łamią filmowe gatunki. Nowy obraz braci Coen, który krytycy określają chętnie mianem „postwesternu”, łączy w sobie elementy współczesnego obrazu kowbojskiego, thrillera i intrygującego dramatu psychologicznego.
„To nie jest kraj dla starych ludzi”, zrealizowany na podstawie prozy Cormaca McCarthy’ego, jest kinem przewrotnym. Llewelyn Moss, weteran wojny wietnamskiej, kowboj z Teksasu, przez przypadek trafia na miejsce mafijnych porachunków. Widzi krajobraz po masakrze: kilka samochodów, kilkanaście trupów i teczkę pieniędzy, którą zabiera. Postanawia zachować fortunę dla siebie. Może po to, by wyrwać się z nędzy, a może dla hazardu?
Musi zmylić szeryfa prowadzącego sprawę narkotykowej mafii, ale również podjąć walkę z wynajętym przez gangsterów facetem, który podąża jego śladem, zostawiając za sobą dziesiątki trupów. Ów zawodowy killer zabija z taką łatwością, jak inni mówią „dzień dobry”. Kowboj rujnujący życie swoje i bliskich dla walizki banknotów urasta do rangi symbolu dzisiejszej pazerności.
W „To nie jest kraj dla starych ludzi” wszystko jest najwyższej próby. Precyzyjny scenariusz, fenomenalne zdjęcia Rogera Deakinsa, typowy dla Coenów czarny humor, krótkie, błyskotliwe dialogi. „Jeśli nie wrócę, powiedz mamie, że ją kochałem” – rzuca żonie Moss. „Twoja matka nie żyje” – odpowiada kobieta. „Słusznie. To sam jej powiem”. To tylko przykład jednego z nich. A scena rozmowy killera z właścicielem przydrożnej stacji przejdzie do historii kina.
W filmie Coenów cały świat jest sparszywiały, przeżarty brakiem wiary i moralności. Znakomite, oszczędne i pełne dystansu kreacje tworzą Javier Bardem jako rewolwerowiec, Josh Brolin jako kowboj i Tommy Lee Jones jako szeryf, który wyrównuje stare porachunki z samym sobą. To także dzięki nim historia osadzona w latach 80. poprzedniego wieku zamienia się w przypowieść o dzisiejszym świecie, pełnym gwałtu i niezdrowej ambiwalencji moralnej.