Termin wymyślili młodzi krytycy skupieni wokół pisma „Cahiers du Cinema”, m.in. Francois Truffaut, Claude Chabrol i Jean-Luc Godard. Szydzili w ten sposób z filmów powstających w powojennej Francji. Mieli dość obrazów eleganckich w formie, ale skrajnie zachowawczych, a przy tym zapatrzonych w Hollywood. Odłożyli więc pióra do szuflady i sami zajęli się reżyserią.
Jednak Waldemar Krzystek sprawił, że kino papy odrodziło się w Polsce. Nakręcił patetyczny, irytująco staroświecki melodramat. Narracja, prowadzenie kamery i kompozycja kadrów przywodzą na myśl hollywoodzkie wzorce, tyle że sprzed kilku dekad. W tym sensie „Mała Moskwa” przypomina rodzimą podróbkę „Doktora Żywago”.
Skostniała forma kryje schematyczną treść. Romans pięknej Rosjanki Wiery i przystojnego polskiego oficera przebiega wedle gatunkowych klisz. Oboje pałają do siebie gorącym uczuciem. Z góry wiadomo, że nie ma ono szans na spełnienie – brutalnie rozdzieli ich los. Zwolennicy „Małej Moskwy” podkreślają, że to film dla ludzi, a nie krytyków. Obraz, który leczy Polaków z kompleksów na tle Rosjan.
Ale granie na emocjach widzów odbywa się w łopatologiczny sposób. Porucznik Janicki jest pokazany jako mężczyzna z junacką fantazją, zgodnie z polskim stereotypem. Jednak to nie wystarczy, by Wiera mogła się w nim zakochać. Postępowanie rosyjskiej krasawicy reżyser usprawiedliwia też tym, że jej mąż jest bezpłodny.
Na dodatek Krzystek popełnił błąd obsadowy. Lesław Żurek w roli Janickiego jest jednym z najbardziej mdłych kochanków w historii kina.