Zwłaszcza telewizyjny „Stauffenberg” sprzed pięciu lat, przygotowany z okazji 60. rocznicy zamachu. „Zadbano nawet o to, aby komary były takie, jak wtedy” - pisał jeden z krytyków. Takiej wierności historii „Walkirii” brakuje, ale Niemcy nie mają o to pretensji, gdyż hollywoodzka produkcja ma jedną ważną zaletę: rozsławia imię niemieckiego bohatera narodowego za granicą w takim stopniu, w jakim nie zrobiłby tego żaden niemiecki film. Dlatego też niemiecki resort kultury wysupłał ponad cztery miliony euro dotacji dla producentów zza oceanu. Nie brak opinii, że tego rodzaju wsparcie finansowe świadczy o przesunięciu akcentów w niemieckiej kulturze pamięci.
„Najpierw byliśmy sprawcami, potem ofiarami, a teraz jesteśmy bohaterami” – skomentował „Die Welt” pojawienie się na ekranach „Walkirii”. Już dość dawno posypywanie głów popiołem za zbrodnie III Rzeszy zamieniło się w Niemczech w rytuał politycznej poprawności. W ostatnich latach na pierwszy plan wysunęła się pamięć o niemieckich ofiarach wojny. I kino ma w tym swój niemały udział. Niemieccy widzowie mają jeszcze żywo w pamięci dwuodcinkową telewizyjną „Ucieczkę” (Die Flucht), obraz przedstawiający losy fikcyjnej hrabianki, dziedziczki wielkiego majątku w Prusach Wschodnich, która ucieka przed Armią Czerwoną wraz z rzeszą swych współobywateli. Śmierć, cierpienie, głód, udręka i męczarnie tysięcy Niemców wylewały się z każdego kadru. Media prześcigały się w pochwałach, dopatrując się w filmie godnego uhonorowania zapomnianych przez Boga i historię ofiar. Przyczyna cierpień tych ludzi, jaką była zbrodnicza wywołana przez Hitlera wojna, zeszła na dalszy plan. Film nie oskarżał przy tym nikogo, z wyjątkiem fanatycznych dowódców Führera, którzy celowo uniemożliwiali zorganizowaną ewakuację Niemców ze wschodu, traktując ich jako zakładników w walce z nacierającą Armią Czerwoną. Zgromadził przed telewizorami trzynaście milionów widzów.
Wielką popularnością cieszył się także dwa lata temu „Die Gustloff”, film o o zatopieniu na Bałtyku przez rosyjską łódź podwodną statku „Wilhelm Gustloff”, z dziesięcioma tysiącami uchodźców z Prus Wschodnich na pokładzie. Na premierę przybyła kanclerz Angela Merkel w towarzystwie czołowych polityków. Tragedię opisał wcześniej Günter Grass w powieści „Idąc rakiem”, co zapoczątkowało przed laty ożywioną dyskusję na temat ucieczek i wysiedleń Niemców. Uznano wtedy, że czas najwyższy nazwać rzeczy po imieniu i przedstawiać tych ludzi jako ofiary wojny. Nie tylko ich, ale również ofiary alianckich bombardowań niemieckich miast.
Był to temat filmu telewizyjnego „Dresden”. Dotyczył bombardowań Drezna 13 i 14 lutego 1945 r., gdy losy wojny były już przesądzone. Zginęło wtedy 35 tys. mieszkańców. Początkowo miał nazywać się „Der Brand” (Pożoga), jak tytuł głośnej przed kilku laty książki historyka Jörga Friedricha. Zasłynął z tego, że porównał alianckie bombardowania niemieckich miast do Holokaustu, za co został powszechnie skrytykowany. „Kto mówi o cierpieniu Drezna, nie może zapominać o niemieckiej winie” – takim napisem na ekranie zaczyna się i kończy „Dresden”. Jest to jedyne odniesienie do wydarzeń, które poprzedziły drezdeńską apokalipsę. W dwu odcinkach pokazano losy mieszkańców miasta, spalonych żywcem w wyniku gigantycznego pożaru wywołanego celowo przez alianckie bombowce. Tak sugestywne obrazy cierpień i zniszczenia rzadko pojawiały się do tej pory na ekranach. Nie wszystkim się to podoba. „W świecie, w którym każdy pragnął widzieć się w roli ofiary, nawet zbrodniarze starają się znaleźć dla siebie miejsce po właściwej stronie historii” – pisał niedawno Henryk M. Broder w „Spiegel Online”. Jest zdania, że książki typu „Pożoga” oraz filmy w rodzaju „Ucieczki” ułatwiają tego rodzaju transformacje. „Na końcu nawet człowiek, którego dziadek spadł po pijaku z wieży strażniczej, będzie mógł twierdzić, że stracił kogoś bliskiego w obozie koncentracyjnym” – ironizuje Broder.
Do tej kategorii filmów należy też pokazywana ostatnio w niemieckich kinach „Anonima”. Oparta jest na książce pod tym samym tytułem, wydanej kilka lat temu. Autorką jest anonimowa dziennikarka, która opisała własne przeżycia w Berlinie wiosną 1945 r., gdy stolicę Rzeszy szturmowały odziały Armii Czerwonej. Doszło wtedy do gwałtów na tysiącach niemieckich kobiet. Film nie zachwycił i szybko zszedł z ekranów. Jest to być może znak, że nurt martyrologiczny w niemieckim kinie już się przeżył. A teoretycznie rzecz biorąc, do wykorzystania byłby jeszcze jeden temat: losy niemieckich marynarzy łodzi podwodnych. Po wynalezieniu radaru U-Booty z bezkarnych myśliwych stały się niemal bezbronną zwierzyną łowną. Zginęło 40 tys. marynarzy, to więcej, niż było ofiar na zatopionych przez nich statkach i okrętach. Znany film „Das Boot” („Okręt”) Wolfganga Petersena sprzed ćwierć wieku nie doczekał się następców.