Wszystko jest w tym filmie prawdziwe. Nadzieja, strach, odwaga, bunt, rozpacz. Byłam na Powązkach podczas pogrzebu Przemyka, stałam w nieprzebranym tłumie pod kościołem św. Stanisława Kostki, gdy ogłoszono, że ksiądz Jerzy został porwany. I potem, kiedy znaleziono jego poturbowane ciało. Ciszę mącił warkot helikopterów latających nad placem Komuny Paryskiej. Ale ludzie stali. To był hołd dla męczennika, lecz także wielkie "Nie!". Wszystkich razem i każdego z osobna.
Pamiętam aktorów, którzy chodzili na procesy działaczy "Solidarności". Przypominam sobie pierwszy wyrok skazujący po serii uniewinnień i informację, że zmieniono sędziów. Przyzwoitych i niezawisłych zastąpiono sprzedawczykami. To wszystko na seansie "Popiełuszki" przeżyłam od nowa.
Można oczywiście powiedzieć, że polski stan wojenny nie wyglądał aż tak krwawo. Ale rozumiem, że Rafał Wieczyński opowiada o losach człowieka, który był tam, gdzie działy się dramaty i tragedie. Więc z jego punktu widzenia tak właśnie było. Nie ukrywam też, że lubię widzieć na ekranie złożoność historii. A jednak w tym filmie jednostronna perspektywa mi nie przeszkadzała. Tamten czas wykrystalizował poglądy i podzielił Polaków. Było się po jednej stronie.
"Popiełuszko" to ważny zapis czasu. Ma błędy: trochę niepotrzebnych dialogów, kilka dłużyzn. Ale największym komplementem jest to, że chwilami nie odróżnia się w nim zdjęć inscenizowanych od dokumentalnych, autentycznych. Wieczyński maluje ciekawy portret człowieka. Adam Woronowicz, bardzo zresztą podobny do księdza Popiełuszki, przekonująco tworzy postać nienadętą, zwyczajną. Pokazuje, jak można zachować godność, pokonując strach.
Co ważne, reżyser nie epatuje też klerykalizmem ani hurrapatriotyzmem. Opowiada o harcie narodu, który nie poddał się reżimowi. Przetrwał, bo ocalił podstawowe wartości. Uczciwość, solidarność.