Zanim w "W." zajął się George'em W. Bushem, w dniu amerykańskiej premiery urzędującym jeszcze 43. prezydentem Stanów Zjednoczonych, wcześniej poświęcił filmy Johnowi F. Kennedy'emu i Richardowi Nixonowi. W "JFK" przedstawił własną, sugestywną wersję zamachu w Dallas. Z kolei w "Nixonie" próbował stworzyć portret zagubionego człowieka, którego prezydentura przyniosła wiele sukcesów, ale zakończyła się w niesławie aferą Watergate. Oba te filmy, choć zarzucano im przekłamania i dowolność w interpretacji faktów, traktowały swych bohaterów z powagą, bez karykaturalnych przerysowań.
W "W." Stone poszedł na całość. Każdy kadr tego filmu zaświadcza, że George'a W. Busha traktuje prawie jak idiotę. A najbardziej interesuje go, jak taki przeciętniak, nieudacznik, pijak i półgłówek mógł przez dwie kadencje być gubernatorem Teksasu, a potem również dwukrotnie prezydentem USA. Ale do końca nie udaje mu się tego wyjaśnić.
Bush jego zdaniem to człowiek dogłębnie zakompleksiony, żyjący w cieniu ojca i brata Jeba, niewiedzący, co chce robić w życiu i długo traktowany przez własną rodzinę jak czarna owca (na co zresztą konsekwentnie przez lata zapracował). Gdy skończył lat 40., całkowicie się odmienił. Porzucił alkohol, przeżył religijne nawrócenie i znalazł wreszcie cel w życiu: politykę.
Tego już ośmieszyć za bardzo się nie dało, więc ostrze krytyki przeniósł Stone na lata prezydentury, a zwłaszcza czas dojrzewania do decyzji o wojnie z Irakiem, jakoby gromadzącym zapasy broni jądrowej i biologicznej. A otoczenie prezydenta naciskające na podjęcie tej decyzji to istna małpiarnia licytująca się w coraz bardziej głupich pomysłach, których konsekwencją są liczne śmiertelne ofiary.
Zaprezentowana przez Stone'a pozbawiona cienia dramaturgii ekranowa wizja poczynań Busha prezydenta to straszne nudziarstwo.