Trudno się zadowolić kilkoma zbiorowymi scenami na zatłoczonej drodze i nieudanymi komputerowymi symulacjami tłumu tańczącego nocą. Brakuje oryginalnej muzyki, a bez Joplin, Hendriksa i Santany nie da się poczuć smaku szalonego lata ’69. Wszystko robi wrażenie produkcyjnej taniochy. Reżysera tylko częściowo tłumaczy to, że chciał zaprezentować festiwal od kuchni, z perspektywy prowincjusza Billy’ego, syna żydowskiej rodziny, która prowadzi zadłużony motel.
Pejzaż amerykańskiej wsi jest zresztą najciekawszy, także dzięki nietuzinkowym postaciom. W roli matki, zacofanej sknery szantażującej wszystkich ciężkim losem, jakiego doświadczyła podczas wojny, wystąpiła znakomita Imelda Staunton. Emile Hirsch, ucharakteryzowany na Dustina Hoffmana z „Absolwenta”, wzruszająco zagrał nieśmiałego, delikatnego chłopaka, który przez przypadek dowiedział się, że organizatorzy festiwalu szukają terenów pod imprezę. I ściągnął ich do motelu, a wraz z nimi setki hipisów.
Historia to autentyczna, a wartością filmu jest na pewno wątek dojrzewania do wolności. Technik budujący festiwalową estradę, patrząc na hipisów, mówi: mój syn walczy w Wietnamie, a wolałbym, żeby był w Woodstock. Trudno pohamować śmiech, gdy rodzina Billy’ego po zjedzeniu ciasta z haszyszem po raz pierwszy cieszy się swoim towarzystwem i śmieje. Znakomicie wypadają sekwencje z golasami bulwersującymi prowincjuszy i transwestytą, byłym żołnierzem marines, który ochrania rodzinę Billy’ego przed lokalnymi antysemitami oraz mafią.
Kiedy jednak Lee pokazuje kolejny (po „The Brokeback Mountains”) gejowski coming out – robi się szablonowo. Nadmiernie też uległ posthipisowskiej nostalgii. Tylko jednym zdaniem napomyka, że po
Woodstock było Altamont, gdzie nafaszerowany dragami tłum zakończył lato dzieci kwiatów krwawą jatką.