Jan Jakub Kolski jest mistrzem nastroju. Więc także w swym ostatnim filmie maluje spokojny, prowincjonalny, trochę nudny świat, w który zaczyna wdzierać się wojna: pogłębiająca się samotność dzieci, żołnierze stacjonujący na pobliskiej łące, listy od ojców z Ostaszkowa lub niemieckich oflagów, a wreszcie śmierć, która podchodzi coraz bliżej. Najpierw zabiera żołnierzy podczas lotniczego bombardowania, potem ciotkę i małego żydowskiego chłopca Naimka, który nie chciał oddać Niemcowi ukochanych skrzypiec.
Jest w „Wenecji” tragizm naszej historii i narodu żyjącego między Niemcami i Rosją. Jest też delikatna opowieść o dojrzewaniu, samotności, życiowych niespełnieniach, polskich niełatwych losach. A wspaniałym współtwórcą filmu Kolskiego staje się Arthur Reinhart, autor niezwykłych zdjęć, które tworzą klimat „Wenecji”. Ktoś w Gdyni powiedział, że bez prześwietlonych światłem leśnych pasaży i mroków piwnicy, tego filmu by nie było. Ale czy to zarzut? Przecież kino powinno przemawiać obrazem.
Ascetyczna „Joanna” Feliksa Falka na pierwszy rzut oka jest historią, jakich wiele. Młoda kobieta, która nie ma wieści od męża zaginionego na froncie, ukrywa w mieszkaniu małą Żydówkę. Dziewczynka powoli staje się sensem jej życia. Po to, by ją ratować po donosie dozorczyni, Joanna oddaje się niemieckiemu oficerowi. I za konszachty z okupantem zostaje skazana przez podziemie. Wydawałoby się — schemat. Ale nie. W filmie Falka nic nie jest proste ani jednoznaczne. Niemiecki oficer okazuje się przyzwoitszy niż polski donosiciel, pozory wygrywają z prawdą, a główna bohaterka nie jest siłaczką. Joanna nie daje sobie rady z życiem, ciężarem własnych doświadczeń, odrzuceniem przez najbliższych, z trudną do udźwignięcia mieszaniną poczucia winy i krzywdy. Film Falka jest wycyzelowany i precyzyjny, świetny duet tworzą Urszula Grabowska i mała Sara Knothe. To skromne, interesujące, uniwersalne kino.
Gorzej na tym tle wypadli wczoraj młodzi twórcy, którzy też próbowali zmierzyć się z odchodzeniem. „Cisza” Sławomira Pstrąga oparta jest na prawdziwej historii grupy maturzystów, którzy zginęli w 2003 roku pod lawiną, wspinając się na Rysy. Reżyser stara się zrekonstruować zdarzenia, ale nie buduje przekonujących postaci. Nie przygląda się bliżej ani rodzicom, ani ocalałemu chłopcu, ani nauczycielowi. Wszystko ślizga się po powierzchni, bardziej przypomina notatkę gazetową niż dramatyczną opowieść o śmierci, o tragedii tych, co zostają, o przeznaczeniu, dojrzewaniu.
„Nie opuszczaj mnie” Ewy Stankiewicz zaczyna się znakomicie. Pierwsze pół godziny to realistycznie opowiedziana historia dziewczyny (świetna rola Agnieszki Grochowskiej), która walczy o kolejne dni śmiertelnie chorej matki, jest przeraźliwie prawdziwa i poruszająca. Podobnie jak historia umierającego starego trenera (doskonały Daniel Olbrychski). Sceny w szpitalu, walka o zdobywanie krwi do przetoczeń, bezduszność personelu medycznego, wzajemne stosunki dwóch kobiet — to wszystko wbija widza w fotel. Co się dzieje potem — lepiej przemilczeć. Film zamienia się w pretensjonalną, ekranową grafomanię najeżoną fałszywymi sytuacjami, rojeniami i pseudofilozoficznymi dialogami. Wielka szkoda, że piosenka Brela „Nie opuszczaj mnie”, towarzysząca napisom, nie pojawiła się godzinę wcześniej.
Kino wymaga interesujących, wyrazistych bohaterów, a ludzkie charaktery najwyraźniej krystalizują się w sytuacjach ekstremalnych. Może więc dlatego filmy o śmierci i traumie wojennej zrealizowane przez twórców starszej generacji okazały się tym razem znacznie ciekawsze niż obrazy współczesne. Ale też powód niepowodzeń młodych twórców może być inny. I jak zawsze w polskim kinie, ten sam: słaby, niedopracowany scenariusz.