Scenie otwierającej film towarzyszy ballada wychwalająca harmonijne życie wśród pięknych dolin. To gorzki żart. Sielski nastrój po chwili pryska. Naszym oczom ukazuje się miasteczko, które nie ma nic wspólnego z arkadyjskim mitem. Oglądamy zapyziałą czechosłowacką prowincję z lat 70., gdzieś przy granicy z Austrią. Mieszkańcy – oddzieleni od Zachodu kolczastym drutem – są skazani na siermiężną codzienność.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,572325.html] Zobacz galerię zdjęć[/link] [/wyimek]
Tu nie należy się wychylać. Milicjanci wlepiają mandaty za zbyt długie włosy. Granie zachodnich kawałków też nie jest wskazane. Oficjalnie obowiązujący repertuar to pieśni zagrzewające klasę robotniczą do pracy dla ustroju. W tej śmieszno-strasznej rzeczywistości próbuje się odnaleźć Martin (Lubo Kostelný). Młody pracownik lokalnej przepompowni ścieków mieszka wraz z ciężarną żoną kątem u teściów. Ci nieustannie wypominają mu marzycielstwo. On stara się oderwać od szarego świata, grając w wolnych chwilach na saksofonie.
Martin chciałby pójść w ślady amerykańskich jazzmanów. Poczuć atmosferę zadymionego klubu, postawić na improwizację. Ale w realnym socjalizmie można najwyżej stworzyć weselną kapelę lub przygrywać do kotleta w barach. Najpierw jednak trzeba przejść kuriozalną weryfikację przed speckomisją. Odpowiedni profil moralno-polityczny to rzecz święta.
Juraj Nvota wykpiwa absurdy tamtego czasu. Chwilami jego film ma w sobie coś z komedii Barei. Na przykład, gdy Martin z kumplem muszą skakać przed automatycznie rozsuwanymi drzwiami, bo inaczej się nie otworzą. Tak wygląda cywilizacyjny postęp w socjalistycznym wydaniu.